Długie milczenie… To już
powoli reguła, wiem. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie, że grudzień był
koszmarny i nie miałam czasu, ani siły na cokolwiek. Z kolei po powrocie z
krainy deszczu i lodu, proces przystosowawczy jest trudny i bolesny, zarówno
dla mnie, jak i dla Groszka. Jako, że cisza była znaczna, postaram się w
wielkim skrócie opisać co ważniejsze wątki.
1. Paczka do małża. To było jakieś jedno wielkie
nieporozumienie. Początkowo wydawało się wręcz idealnie. Miła obsługa, przystępna
cena, dogodne terminy… Jak się później okazało, pomiędzy mną a firmą
dostarczającą paczkę były jeszcze dwie firmy kurierskie, a finalnie paczka i
tak została dostarczona przez norweską pocztę. Ponad to wyglądała jak jedno
wielkie jajko, mimo obklejenia jej przeze mnie z każdej strony naklejkami
ostrzegawczymi oraz deklaracji owej firmy na stronie, iż obchodzą się z przesyłkami
wyjątkowo delikatnie. Dodatkowo dotarła ze znaaaaaaaczym opóźnieniem (już nawet
zwątpiliśmy czy w ogóle ją dostaniemy). Suma summarum paczka stanęła na środku salonu dzień przed
Wigilią. Biorąc pod uwagę jej stan i wygląd, to szkody były naprawdę znikome. Najważniejsze,
że wóz strażacki dla Groszka dotarł w stanie nienaruszonym, co pozwoliło nam tuż
po Wigilii rozkoszować się leżeniem na kanapie, podczas gdy syn nasz
pierworodny gasił wyimaginowane pożary.
2. Lot. Jak wiecie, lotu bałam się najbardziej.
Sama z superhiperaktywnym 2-latkiem, walizą, wózkiem, torebką i bagażem
podręcznym wypchanym zabawkami, kolorowankami, książeczkami i zapychaczami dla
Grościsława. Na lotnisku w drodze TAM, najpierw wsparła nas moja Sis, przy czym
już wtedy Groszku biegał po całej hali jak nakręcony, wchodził w stojaki sprawdzające
wielkość bagażu podręcznego, kładł się na podłodze, ostentacyjnie domagał
ciastek etc. Podczas odprawy całkiem ok – chyba chłopak czuł powagę sytuacji.
Stał, jak ja, z rękami rozłożonymi na boki i pozwolił się zrewidować. Jako, że
na lotnisko dotarliśmy dosyć późno, to czekania w hali odlotów nie było zbyt
wiele, jednak mój syn zdążył zaliczyć kilka ucieczek pod taśmami i małą
histerię w autobusie, bo z powodu braku zgody na „bordingowanie” utknęliśmy tam
na chwilę. Sam lot – rewelacja! Ludzie pytali czy leci pierwszy raz, ile ma lat
i chwalili, że fantastycznie zniósł całą podróż. Nie ukrywam, że od jakiegoś
czasu przygotowywałam go do tego, opowiadając o tym co i jak będzie wyglądać,
że trzeba będzie zapiąć pasy etc. Bardzo bałam się zatykania i bólu uszu (oboje
byliśmy solidnie zakatarzeni a Grosio z lekkim zapaleniem ucha), ale na szczęście
nic takiego nie nastąpiło. Za poradą, dałam Młodemu lizaka na starcie i
lądowaniu. Zdał egzamin śpiewająco, ale nikt nie uprzedził mnie, że wszystko,
absolutnie wszystko z moim synem na czele, a na siedzeniu jego i sympatycznego
pana obok, będzie się niemiłosiernie kleiło. Na szczęście zapas mokrych
chusteczek miałam spory.
Lot powrotny podobnie, przy czym lecieliśmy wieczorem,
Groszku był zmęczony i na lotnisku odstawił istną histerię, łącznie z
przebieganiem przez bramki i gonieniem go przez celników. W samolocie nie zmrużył
nawet oka (o naiwności matczyna, że na to liczyłam), ale znów lot zniósł
rewelacyjnie, przy czym odpuściłam sobie tym razem lizaki. Także syn mój
stworzony jest do latania – może pilotem zostanie…
3. Pobyt w Norway. Chyba napiszę osobny post i
okraszę go zdjęciami, bo już i tak się tu za bardzo rozpisałam. Nadmienię
jedynie, że było wybornie.
4. Powrót. Do domu i do rzeczywistości. Z tym,
czy do domu, to nawet bym się wahała, bo „dom twój, gdzie serce twoje”, a nasze
serca zostały w Norwegii. Ciężko jest i boleśnie. Tak fizycznie, bo Groszku
okazał się wyjątkowo łaskawy i spał do 8:00 – 9:00, a ja okazałam się
wykorzystująca sytuację i kimałam do południa, jak i psychicznie – tęsknota cholerna
i tyle. Aklimatyzujemy się zatem na nowo i odliczamy dni do następnych
wspólnych chwil.