4 marca 2016

Ciaśka


W miniony weekend była moja Mama. Nie, żebym mogła leżeć i się byczyć, bo w sobotę kwitłam w pracy, a w poniedziałek na fotelu dentystycznym i to było główną przyczyną Jej przyjazdu, nie mniej jednak zdołałam coś tam odsapnąć. Chyba nawet bardziej niż "coś tam", bo popełniłam (razem z synem mym pierworodnym) kruche ciasteczka z lidlowskiego przepisu. Pomińmy milczeniem fakt, że w połowie procesu twórczego okazało się, że mam za mało mąki. Zaryzykowałam jednak, bo Groszku już się nastawił na pieczenie i (nie oszukujmy się!) na jedzenie „ciaśtek” i powiem Wam, że jakoś wyszły. Nic to, że wszelkie kotki i kaczuszki (ambitnie zakupiłam ostatnio foremki) się „z lekka” rozpłynęły i przy drugiej partii ograniczyłam się do wycinania kółek kieliszkiem, co w efekcie dało placki. Najważniejsze jednak, że były naprawdę smaczne i zamierzam serwować je częściej, bo przepis banalny, a radość Ptyśka bezcenna.
Poniżej sprzedaję Wam przepis, co byście też mogły popełniać podobne czyny z Waszymi dzieciorami. Aaaa, no i nie pytajcie czemu ciastka z niedzieli pojawiają się na blogu w piątek rano – przecież wiecie, że cierpię na chroniczny brak czasu.

Kruche ciasteczka z herbatą:

Składniki:
270 g mąki pszennej
80 g cukru pudru
½ łyżeczki soli
200 g zimnego masła
2 łyżeczki herbaty
1 łyżeczki cukru waniliowego

Przygotowanie:
Piekarnik rozgrzać do temp.180 stopni. Herbatę rozetrzeć w moździerzu na pyłek. Masło pokroić na mniejsze kawałki i przełożyć do miski. Dodać pozostałe składniki, w tym herbatę i zagnieść ciasto o jednolitej konsystencji. Wyrobione ciasto zawinąć w folię spożywczą i włożyć na pół h do lodówki. Następnie wyjąć je, rozwałkować na blacie podsypanem mąką, po czym wykrawać ciasteczka. Układac je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia . Piec ok. 10 min. Gdy ciastka zaczną się rumienić, wyjąć je i przełożyć na kratkę/talerz do ostygnięcia. Finito.

Smacznego.






















 

13 stycznia 2016

Grudniowe perypetie




    
 Długie milczenie… To już powoli reguła, wiem. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie, że grudzień był koszmarny i nie miałam czasu, ani siły na cokolwiek. Z kolei po powrocie z krainy deszczu i lodu, proces przystosowawczy jest trudny i bolesny, zarówno dla mnie, jak i dla Groszka. Jako, że cisza była znaczna, postaram się w wielkim skrócie opisać co ważniejsze wątki.
1. Paczka do małża. To było jakieś jedno wielkie nieporozumienie. Początkowo wydawało się wręcz idealnie. Miła obsługa, przystępna cena, dogodne terminy… Jak się później okazało, pomiędzy mną a firmą dostarczającą paczkę były jeszcze dwie firmy kurierskie, a finalnie paczka i tak została dostarczona przez norweską pocztę. Ponad to wyglądała jak jedno wielkie jajko, mimo obklejenia jej przeze mnie z każdej strony naklejkami ostrzegawczymi oraz deklaracji owej firmy na stronie, iż obchodzą się z przesyłkami wyjątkowo delikatnie. Dodatkowo dotarła ze znaaaaaaaczym opóźnieniem (już nawet zwątpiliśmy czy w ogóle ją dostaniemy). Suma summarum  paczka stanęła na środku salonu dzień przed Wigilią. Biorąc pod uwagę jej stan i wygląd, to szkody były naprawdę znikome. Najważniejsze, że wóz strażacki dla Groszka dotarł w stanie nienaruszonym, co pozwoliło nam tuż po Wigilii rozkoszować się leżeniem na kanapie, podczas gdy syn nasz pierworodny gasił wyimaginowane pożary.
2. Lot. Jak wiecie, lotu bałam się najbardziej. Sama z superhiperaktywnym 2-latkiem, walizą, wózkiem, torebką i bagażem podręcznym wypchanym zabawkami, kolorowankami, książeczkami i zapychaczami dla Grościsława. Na lotnisku w drodze TAM, najpierw wsparła nas moja Sis, przy czym już wtedy Groszku biegał po całej hali jak nakręcony, wchodził w stojaki sprawdzające wielkość bagażu podręcznego, kładł się na podłodze, ostentacyjnie domagał ciastek etc. Podczas odprawy całkiem ok – chyba chłopak czuł powagę sytuacji. Stał, jak ja, z rękami rozłożonymi na boki i pozwolił się zrewidować. Jako, że na lotnisko dotarliśmy dosyć późno, to czekania w hali odlotów nie było zbyt wiele, jednak mój syn zdążył zaliczyć kilka ucieczek pod taśmami i małą histerię w autobusie, bo z powodu braku zgody na „bordingowanie” utknęliśmy tam na chwilę. Sam lot – rewelacja! Ludzie pytali czy leci pierwszy raz, ile ma lat i chwalili, że fantastycznie zniósł całą podróż. Nie ukrywam, że od jakiegoś czasu przygotowywałam go do tego, opowiadając o tym co i jak będzie wyglądać, że trzeba będzie zapiąć pasy etc. Bardzo bałam się zatykania i bólu uszu (oboje byliśmy solidnie zakatarzeni a Grosio z lekkim zapaleniem ucha), ale na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Za poradą, dałam Młodemu lizaka na starcie i lądowaniu. Zdał egzamin śpiewająco, ale nikt nie uprzedził mnie, że wszystko, absolutnie wszystko z moim synem na czele, a na siedzeniu jego i sympatycznego pana obok, będzie się niemiłosiernie kleiło. Na szczęście zapas mokrych chusteczek miałam spory.
Lot powrotny podobnie, przy czym lecieliśmy wieczorem, Groszku był zmęczony i na lotnisku odstawił istną histerię, łącznie z przebieganiem przez bramki i gonieniem go przez celników. W samolocie nie zmrużył nawet oka (o naiwności matczyna, że na to liczyłam), ale znów lot zniósł rewelacyjnie, przy czym odpuściłam sobie tym razem lizaki. Także syn mój stworzony jest do latania – może pilotem zostanie…
3. Pobyt w Norway. Chyba napiszę osobny post i okraszę go zdjęciami, bo już i tak się tu za bardzo rozpisałam. Nadmienię jedynie, że było wybornie.
4. Powrót. Do domu i do rzeczywistości. Z tym, czy do domu, to nawet bym się wahała, bo „dom twój, gdzie serce twoje”, a nasze serca zostały w Norwegii. Ciężko jest i boleśnie. Tak fizycznie, bo Groszku okazał się wyjątkowo łaskawy i spał do 8:00 – 9:00, a ja okazałam się wykorzystująca sytuację i kimałam do południa, jak i psychicznie – tęsknota cholerna i tyle. Aklimatyzujemy się zatem na nowo i odliczamy dni do następnych wspólnych chwil.