Dziś zaczęłam
trzeci tydzień w pracy, po blisko 1,5 rocznej przerwie. Czas przecieka mi przez
palce jeszcze szybciej, niż gdy siedziałam w domu z Groszkiem. Gonitwa od rana:
5:30 pobudka – jest super, jeśli
młody jeszcze śpi, wtedy w spokoju możemy się z M. wyszykować a nawet zjeść
śniadanie na stojąco, z kanapką w jednej ręce i tuszem do rzęs w drugiej.
Herbatę podpijam przecinając pokój w galopie, ale i tak jest dobrze, że w ogóle
coś trafia z rana do żołądka. Znacznie gorzej jest, gdy maluch wstaje razem z
nami. Wtedy do powyższych czynności trzeba dołączyć podawanie chrupek, chlebka,
herbatki, wody, smoczka, zabawki etc.
6:40 – 7:10 wyjście z domu – w
zależności od ilości drzemek na telefonie, zagęszczenia ruchów po wywleczeniu
się z wyrka, no i od humory Grosia (to ma zasadniczy wpływ na godzinę wyjścia).
7:30 – 8:00 odstawienie dziedzica
do żłoba – jak jesteśmy z M. we dwójkę, to idzie nam to niezwykle sprawnie. Jak
jesteśmy w pojedynkę, to jest…różnie. Młody zasadniczo już nie płacze, poza
jakimiś drobnymi epizodami, więc jest całkiem spoko.
7:45 – 8:25 – jedziemy do pracy,
czasem razem (wtedy jest fajnie, bo mamy kilka minut na rozmowę) albo osobno
(wtedy mamy kilka minut, żeby pomyśleć, albo nie myśleć o niczym).
15:30 sprint z pracy do żłoba –
nadal karmię, więc na legalu urywam się z pracy godzinę prędzej i pędzę po
Grosia. Odbiór ze żłobka do przyjemnych nie należy, bo gdy mały tylko do mnie
przylgnie, to każda próba odłożenia go (nawet, żeby ubrać jego lub siebie),
kończy się histerią. Ja mokra jak szczur, nerwowa, a on uskutecznia łzawe
koncerty. Niefajnie jest. Do tego ostatnio stęka też w autobusie, więc do
maximum wydłużam tę część drogi, którą pokonuję piechotą, co by nie słuchać tej
jęczydupy małej.
16:30 – 17:30 powrót do domu –
jak już do niego docieramy, to ja ledwo żyje, a Grosio ze mnie nie złazi, ale
tańczymy, śpiewamy i bawimy się. Hitem ostatnich dni jest tupanie nóżkami, bo
kupiliśmy mu kapcie i jara się maluch, że mu stukają.
18:00 powrót M. – zbawienie! Ja
leże, albo siedze, jem, albo pije, albo odpoczywam, robię cokolwiek, ważne, że
bez młodego.
19:00 Groszek śpi, a ja ledwo
żyję. Plecy mnie tak naparzają, że czuję się jak jakaś emerytka. Że też trafił
mi się mąż, który nie lubi robić masażu. Ehh… Tak, więc jak dotrwam do
21-wszej, to jest sukces. Włączamy czasem jakiś serial, film, ale z reguły
jedno lub drugie pada.
Usiłuje się
przestawić na tryb dom-praca-dom, ale chyba wymaga to trochę czasu. Na dodatek
Groszkowi idą 3-ki (dla tych Mam, które mają to za sobą, wszystko właśnie stało
się jasne. Te, które to jeszcze czeka – żyjcie lepiej w błogiej
nieświadomości). Ale w sumie, to nie narzekam… Cieszę się z tego powrotu.
Okazuje się, że jest ze mną znacznie lepiej, niż mi się wydawało. Czaje, kumaj,
jarze i wciąż jestem w tym wszystkim całkiem niezła. Tylko że zmęczona.
Marudzę, wiem… ale marzy mi się jedna przespana noc. Tylko jedna, żeby chociaż
trochę się zregenerować. Po cichu liczę, że może podczas Świąt uda się
uszczknąć trochę laby i lenistwa, gdy syn mój pierworodny będzie swym
niepodważalnym urokiem raczył wszystkie babcie, ciocie i innych członków
rodziny. To takie moje życzenie pod choinkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz