15 grudnia 2014

Ramowy plan dnia powszedniego

Dziś zaczęłam trzeci tydzień w pracy, po blisko 1,5 rocznej przerwie. Czas przecieka mi przez palce jeszcze szybciej, niż gdy siedziałam w domu z Groszkiem. Gonitwa od rana:
5:30 pobudka – jest super, jeśli młody jeszcze śpi, wtedy w spokoju możemy się z M. wyszykować a nawet zjeść śniadanie na stojąco, z kanapką w jednej ręce i tuszem do rzęs w drugiej. Herbatę podpijam przecinając pokój w galopie, ale i tak jest dobrze, że w ogóle coś trafia z rana do żołądka. Znacznie gorzej jest, gdy maluch wstaje razem z nami. Wtedy do powyższych czynności trzeba dołączyć podawanie chrupek, chlebka, herbatki, wody, smoczka, zabawki etc.
6:40 – 7:10 wyjście z domu – w zależności od ilości drzemek na telefonie, zagęszczenia ruchów po wywleczeniu się z wyrka, no i od humory Grosia (to ma zasadniczy wpływ na godzinę wyjścia).
7:30 – 8:00 odstawienie dziedzica do żłoba – jak jesteśmy z M. we dwójkę, to idzie nam to niezwykle sprawnie. Jak jesteśmy w pojedynkę, to jest…różnie. Młody zasadniczo już nie płacze, poza jakimiś drobnymi epizodami, więc jest całkiem spoko.
7:45 – 8:25 – jedziemy do pracy, czasem razem (wtedy jest fajnie, bo mamy kilka minut na rozmowę) albo osobno (wtedy mamy kilka minut, żeby pomyśleć, albo nie myśleć o niczym).
15:30 sprint z pracy do żłoba – nadal karmię, więc na legalu urywam się z pracy godzinę prędzej i pędzę po Grosia. Odbiór ze żłobka do przyjemnych nie należy, bo gdy mały tylko do mnie przylgnie, to każda próba odłożenia go (nawet, żeby ubrać jego lub siebie), kończy się histerią. Ja mokra jak szczur, nerwowa, a on uskutecznia łzawe koncerty. Niefajnie jest. Do tego ostatnio stęka też w autobusie, więc do maximum wydłużam tę część drogi, którą pokonuję piechotą, co by nie słuchać tej jęczydupy małej.
16:30 – 17:30 powrót do domu – jak już do niego docieramy, to ja ledwo żyje, a Grosio ze mnie nie złazi, ale tańczymy, śpiewamy i bawimy się. Hitem ostatnich dni jest tupanie nóżkami, bo kupiliśmy mu kapcie i jara się maluch, że mu stukają.
18:00 powrót M. – zbawienie! Ja leże, albo siedze, jem, albo pije, albo odpoczywam, robię cokolwiek, ważne, że bez młodego.
19:00 Groszek śpi, a ja ledwo żyję. Plecy mnie tak naparzają, że czuję się jak jakaś emerytka. Że też trafił mi się mąż, który nie lubi robić masażu. Ehh… Tak, więc jak dotrwam do 21-wszej, to jest sukces. Włączamy czasem jakiś serial, film, ale z reguły jedno lub drugie pada.
Usiłuje się przestawić na tryb dom-praca-dom, ale chyba wymaga to trochę czasu. Na dodatek Groszkowi idą 3-ki (dla tych Mam, które mają to za sobą, wszystko właśnie stało się jasne. Te, które to jeszcze czeka – żyjcie lepiej w błogiej nieświadomości). Ale w sumie, to nie narzekam… Cieszę się z tego powrotu. Okazuje się, że jest ze mną znacznie lepiej, niż mi się wydawało. Czaje, kumaj, jarze i wciąż jestem w tym wszystkim całkiem niezła. Tylko że zmęczona. Marudzę, wiem… ale marzy mi się jedna przespana noc. Tylko jedna, żeby chociaż trochę się zregenerować. Po cichu liczę, że może podczas Świąt uda się uszczknąć trochę laby i lenistwa, gdy syn mój pierworodny będzie swym niepodważalnym urokiem raczył wszystkie babcie, ciocie i innych członków rodziny. To takie moje życzenie pod choinkę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz