Prezenty
pokupowane? My w tym roku mamy całkiem niezły bilans i na dzień 16 grudnia
zostało nam do kupienia tylko coś dla Grosia. No dobra, wynika to też z faktu,
że np. sobie nawzajem nic nie kupujemy, a po Świętach buszujemy na wyprzedażach
i obdarowujemy się upolowanymi za grosze fatałaszkami. Ale niech będzie, że
bilans mamy super. Wracając do prezentu grosiowego, to łatwo nie jest. Nie chcę
kupować mu kolejnej bzdurnej zabawki, ale też chciałabym sprawić mu radość.
Oczywiście M. wspiera mnie w tym „ręcyma i nogami”, ale żeby coś podsunąć, to
już nie. Głowię się więc sama i oglądam jakieś cuda w necie i póki co, nic z
tego nie wynika. Chyba wyrodna matka ze mnie, skoro nie wiem co kupić
dziecięciu i to jedynemu.
Tak, czy
inaczej mam w tym roku z głowy latanie po sklepach w całym tym przedświątecznym
szale. Z jednej strony się cieszę, bo w mojej obecnej kondycji, gdy byłabym w
stanie zasnąć na stojąco pomiędzy regałami, może nie byłoby to najmądrzejsze
posunięcie, ale z drugiej… Uznacie mnie za zboczeńca, ale uwielbiam tę bożonarodzeniową
gorączkę, tych ludzi biegających w pośpiechu po sklepach i ulicach, „Last
Christmas” męczone w każdym radiu od początku grudnia, zapach pierników i
cynamonu, idącego w nogi grzańca w mroźny dzień (w tym roku bezalkoholowego,
więc kopnąć mnie nie kopnie, no ale zawsze to grzane wino – liczy się!) Szkoda,
że tego mrozu i śniegu brakło póki co, ale wciąż tli się nadzieja, że poorkanowa
wiosna postanowi nas opuścić. Z dniem 1
grudnia włączam w radiu kanał „Christmas song” i mielę bez końca i w pracy i w
domu (nie pytajcie co na to otoczenie – wole nie wiedzieć). Groszkowi się
podoba, bo śpiewamy i tańczymy. Do tego wszystkiego dochodzi Jarmark
Bożonarodzeniowy we Wro. Czekam na niego przebierając nogami jak mała
dziewczynka. Obowiązkowo w pierwszy weekend otwarcia przynajmniej raz tu
jesteśmy. Nie ma nic piękniejszego. Tzn pewnie jest… Jarmark we Wiedniu i
Dreźnie ponoć bije ten nasz na głowę, ale nie wiem w sumie, nie byłam, więc
jaram się jak wściekła tym, co mam i znam. Jaram się oscypkami z grilla,
kurtoszokołaczem gorącym i pachnącym, pajdą ze smalcem i herbatą ze śliwowicą
(już drugi rok z rzędu mogę się wprawdzie obejść tylko zapachem i ewentualnie
małym łyczkiem, ale odbije to sobie w przyszłym roku i to z nawiązką). Kto nigdy
tu nie był, to zapraszam. Warto zdecydowanie.
Okres ten ma
dla mnie też ogromna wartość sentymentalną. To właśnie z pierwszym dniem
grudnia zamieszkałam całe 6 lat temu w ukochanym już wtedy Wrocławiu.
Otwierałam nowy oddział firmy, przestawiałam meble, ścierałam się z Dialogiem,
żeby prędko podłączyli telefony i internet, kupowałam całe wyposażenie,
przyjmowałam pierwszych klientów… Ten oddział to takie moje dziecko. Do tego M.
Cała nasza historia się wtedy zaczęła. Każdy smak i zapach tutaj, kojarzy mi się
właśnie z naszymi początkami. Przetestowaliśmy tamtej zimy chyba wszystkie grzańce
dostępne na Jarmarku. Rok później, ostatniego dnia Jarmarku M. oświadczył się z
bukietem żółtych tulipanów, wcześniej
racząc mnie wspomnianą już „góralską herbatką” (chyba chciał mnie odurzyć, co
bym mu nie odmówiła hehehhe). No a 6 lat później spacerujemy między stoiskami z
naszym małym Grosiem. Nawet w ubiegłym roku byliśmy. Młody miał wtedy jakieś
dwa miesiące a ja na diecie bezmlecznej, do tego nic smażonego i jęczałam, że
do dupy taki jarmark. Ale i tak byliśmy co najmniej 4 razy. W najbliższy
weekednd przyjeżdża moja Sis z Tonką i razem będziemy po jarmarku śmigać. Bo Tosia
to lubi ten jarmark chyba nie mniej niż ja. A w tym roku jeszcze taką wielką
kule śnieżną zapodali, gdzie można wejść i poczuć się jak w bajce, więc liczę,
że Tonka będzie nią równie podjarana, co ja. Taki to ten jarmark. Taki to ten
grudzień. Bo ja lubie ten przedświąteczny szał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz