W drodze do
pracy mijam małą kawiarenkę. Właściwie jest to niemal stoisko z kawą i
ciachami, bo miejsca do siedzenia tam nie ma, ale jest klimat. Przed drzwiami
zawsze tablica z aktualną promocją typu kawa + mufin etc., albo z jakimś miłym
słowem na dobry dzień. Mimochodem zawsze na nią zerkam i zerkam też do wewnątrz
tejże kafejki. Dziś moją uwagę przykuły dwie tablice wiszące na ścianie, takie
białe, zmywalne, na których pisze się markerami. Na jednej widniał napis „czego
życzę na Święta innym…”, na drugiej: „czego życzę na Święta sobie…”. Na każdej
z tablic goście wpisywali swoje życzenia i powiem Wam, że ich ilość na obu była
porównywalna, przy czym na tej „sobie” nawet rysunki się znalazły. Do czego
zmierzam? A no do tego, że jakoś nigdy nie myślałam o tym, czego sama sobie
życzę na Święta. Jak jest u Was? Bo dla mnie to absolutne oświecenie było. Dzieląc
się opłatkiem życzę bliskim, zdrowia, miłości, minimum trosk i maximum radości,
kasy i spełnienia marzeń i jeszcze paru innych rzeczy w zależności kto jest właścicielem
dłoni z opłatkiem, wyciągniętej do mnie w danym momencie. Może banały, ale
jednak szczere i prawdziwe (z reguły… wiecie jak jest hehe). Ale sobie? Czy
życzę czegoś sobie samej? Jasne, jako dziecko myślałam co chciałabym dostać.
Jako dorosła kobieta, z reguły informowałam o tym bliskich (nad czym
niezmiennie ubolewa mój M., bo jest zwolennikiem tradycyjnych niespodzianek).
Nigdy jednak nie myślałam o tym, czego życzę sobie na wewnętrznie. I te
dzisiejsze tablice zmusiły mnie do małej refleksji…
Czego sobie życzę? Prócz
wspominanej już kilkakrotnie jednej przespanej nocy, rzecz jasna.
Otóż chyba więcej spokoju ducha i
umiejętności cieszenia się z tego, co mam. Wiecznie martwię się, że nam
brakuje, że to nie kupione, a tamto nie skończone, zamiast popatrzeć zwyczajnie
na tych moich chłopaków i ich uściskać.
Zdrowia też bym sobie życzyła, bo
młodsza się nie staje, a żyć mam dla kogo, więc zdrówko zawsze w cenie.
Więcej czasu dla bliskich – w tym
całym pędzie i codziennym pośpiechu.
Więcej leniwych poranków z
chłopakami w łóżku, a jak jeszcze Tonka do nas wskakuje (gdy są u nas, albo my
u nich), to już w ogóle rewelacja jest.
Mniej nerwów, spięć i krzyków.
Pisałam kiedyś, że jestem krzykaczem. Furiatką z urodzenia chyba i raczej jest
to u nas dziedziczne. Obstawiam, że Groszku też to ma, bo jak patrzę czasem na
jego wnerw i zaciśnięte piąstki, to trudno nazwać je dobrą wróżbą w tym
temacie. Tak, czy inaczej, w miarę możliwości chciałabym te moje furie
ograniczyć do minimum, bo na całkowitą eliminacje już dawno przestałam liczyć.
A tak na koniec, życzyłabym sobie
trochę czasu dla siebie, tak wiecie… w wannie z maseczką, pod kocem z książką, na
saunie (o tak! sauna!). Zwyczajnie, czasu dla siebie.
Nic tu odkrywczego chyba się nie
znalazło, ale te prozaiczne rzeczy, te małe radości, składają się na to jedno
wielkie szczęście, do którego nieustannie dążymy. Aaaa, no i 6-tki w Totka
sobie życzę – kasy nigdy za wiele, co nie? A przy odpowiednim jej stanie,
niemal wszystkie powyższe punkty stają się zdecydowanie łatwiejsze do
realizacji.
Tego sobie życzę na te Święta. A
Ty, czego sobie życzysz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz