Piszę na
gorąco, bo po pierwsze myśl jeszcze świeża, a po drugie syn mój właśnie powieki
przymyka, a jak wiedzą zapewne wszyscy rodzice – nigdy nie wiadomo jak długo to
potrwa.
Napisałam, że
myśl jeszcze świeża ale brzmi to jakoś niewystarczająco w obliczu tematu, który
chce poruszyć. Otóż przeczytałam właśnie na fejsie (tak, tak tym obrzydliwym,
komercyjnym, prowokującym do emocjonalnego ekshibicjonizmu Facebooku – tak btw.
aż się prosi o post w tym temacie), że jacyś rodzice znęcali się nad
3-miesięcznym niemowlakiem i okazuje się, że jedna z moich znajomych leżała w
szpitalu z tą właśnie wyrodną matką. Cała historia została (zapewne w sposób
dramatyczny i mrożący krew w żyłach) przedstawiona w tvnowskim reportażu. Piszę
„zapewne”, bo ja wciąż i nadal nie potrafię tego typu programów czy historii
oglądać. Zawsze byłam z tych emocjonalnych i czujących bardziej, ale po
urodzeniu dziecka ta wrażliwość jest znaaaacznie ponad normę. Bywa to
uciążliwe, bo o ile dobrze jest być wrażliwym na ludzką krzywdę, o tyle
ronienie łez przy reklamach margaryny czy tym podobnych, bywa nieco uciążliwe.
Niech nikt też
nie sądzi, że bagatelizuję temat i robię sobie podśmiechujki z tych wydarzeń.
Nic bardziej mylnego. Nie zamierzam jednak tu nikogo osądzać, czy wypisywać
oczywistości, że takie zachowanie jest okrutne, karygodne i zrozumieć go nie
mogę. Po pierwsze, jak już napisałam, jest to oczywistość i to jest
bezsprzeczne. A po drugie, nie jestem kompetentna, by to oceniać. Nie znam
sytuacji tych ludzi, okoliczności zajścia i chociaż nic ich nie usprawiedliwia,
to osąd pozostawię organom sprawiedliwości i ich własnemu sumieniu, o ile
takowe posiadają.
O czym więc ja
tu zamierzam dziergać, jeśli nie o ludzkim okrucieństwie? Właśnie o jego braku
(może zbyt radykalnie). O spokoju, jaki odnalazłam w macierzyństwie (to z kolei
brzmi jak frazes z broszurki reklamowej oliwki dla dzieci). Chyba najlepiej
napisze zwyczajnie o co mi chodzi, bo nazwanie tego jakoś średnio mi się udaje.
Chodzi więc o to, że odkąd urodził się mój syn, mniej krzyczę. Wydawać by się
mogło, że to żadne osiągnięcie, ale podstawą mojej egzystencji (przynajmniej
tej przedmacierzyńskiej) był krzyk. Jestem furiatką i w jakimś tam stopniu pewnie
i despotką. Nie przyjmuję sprzeciwu i wszystko wiem i robię najlepiej. Tak było
zawsze. W pracy. W domu. Nawet w akademiku jak mieszkałam, co jak można się
domyśleć, nie ułatwiało mi codziennej tam bytności. Krzyczę, bo krzykiem posługiwał
się na co dzień mój ojciec w domu rodzinnym. Krzyczę, bo w tej sposób akcentuję
swoje emocje, swoją rację (nawet gdy mam argumenty, a tym bardziej gdy mi ich
brak), krzyczę, bo tak już przywykłam przez te wszystkie lata. A może powinnam
napisać „krzyczałam”? Bez przesady, ten krzyk nadal jest w moim życiu obecny,
ale krzyczę znacznie, znacznie mniej i jakoś tak mniej jest w tym krzyku samego
krzyku. A wszystko to stało się za sprawą obecności małego człowieka u mego
boku. Nie krzyczę przy nim na małżonka mego, bo nie chcę, by maluch nauczył się
tego tak, jak ja wyniosłam z domu. Nie krzyczę tym bardziej na tego małego
bąka, jakoś tak nawet nie potrafię. On za to krzyczy jak jego mamusia. Drzeć
się potrafi w niebogłosy, gdy coś mu się nie podoba, chce na ręce, bądź usiłuje
wymusić na nas cokolwiek innego. A ja nie krzyczę. Mówię łagodnie. Biorę na
ręce i przytulam. Uciszam męża, bo on niestety tego krzyku już się zdążył ode
mnie nauczyć i w konsekwencji muszę teraz ja go tego oduczyć. Krzyczę mniej i
dobrze mi z tym. I liczę tylko, że jak synciu zacznie biegać, skakać i
rozrabiać, nie wspominając już o tym, gdy zacznie się boczyć i pyskować (a
jeśli pysk ma po mamusi, to już sama sobie współczuję), to ten krzyk nie
powróci w takiej ilości, w jakiej mi dotąd towarzyszył. Bo to strasznie
niszczące było. I wypalało mnie od środka. I niweczyło wiele starań i dobrych
emocji.
Żałuję, że w
ciąży nie zdołałam tego krzyku uniknąć. Trafiło na kiepski okres, na
niekorzystny grunt. Przeprowadzka, remont, a co za tym idzie kłótnie, konflikty
i walka o swoje. Kto przerabiał, ten wie. Nic miłego. Ale sęk w tym, że
krzyczałam w ciąży dużo i nerwowa była zdecydowanie za bardzo. I cieszę się
przeogromnie, że syn mój, pomijając chwile gdy się awanturuje, jest wręcz oazą
spokoju, uosobieniem łagodności z tym jego ciepłym uśmiechem. I traktuję to
jako szansę od losu. Bo skoro ja byłam taka nerwowa, a on jest taki spokojny,
to ja mu to jestem winna. Jestem mu winna, by na co dzień nie krzyczeć i
krzykiem wszystkiego nie rozwiązywać. On sam wydobył ze mnie pokłady
łagodności, o których nie miałam pojęcia i tak sobie myślę, że z tego
macierzyństwa zobowiązana wręcz jestem czerpać jak najwięcej. I chodzi nie
tylko o radość z bycia matką, ale też właśnie o wykorzystanie tej fali ciepła i
spokoju, którą zostałam niejako zalana.
Mam tylko
nadzieje, że to nie sprawa hormonów i że uda mi się pozbawić nasz dom krzyku
niemal zupełnie. Bo wiadomo… czasem warto powiedzieć coś bardziej dosadnie,
głośniej, z większym naciskiem, ale niech na co dzień tego krzyku będzie jak
najmniej. Niech będzie mniej krzyku w krzyku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz