Od kilku dni
prześladuje mnie myśl, że muszę sklecić jakiegoś posta, bo mój słomiany zapał
zaczyna dawać o sobie znać. Dawno nie pisałam i wiele się w tym czasie
wydarzyło. Przetrwaliśmy święta a ja z małym jeszcze tydzień byczyłam się u
siostry. Było wybornie ale jak zwykle wróciłam bardziej zmęczona, niż
wypoczęta. Na dodatek wróciłam z katarem, którym zaraziłam naszego Ptysia i tym
sposobem zaliczyliśmy nasza pierwszą infekcję. Nic przyjemnego. Bezradność przy
chorobie dziecka jest niebywale frustrująca. Na szczęście udało się wykulać z
tego bez antybiotyków i jakichś inwazyjnych metod, co cieszy mnie niezmiernie.
Tuż po choróbsku nasz leniuch (z naszą małą pomocą) zaczął obracać się z
plecków na brzuszek. Spodobało mu się to do tego stopnia, że nie można go teraz
powstrzymać. Następnym wydarzeniem było długo oczekiwane wyrznięcie się
pierwszego ząbka. Radość i duma nie do opisania. Przy okazji nadal jestem w
szoku jak po narodzinach dziecka zmienia się zakres rzeczy i spraw
przysparzających człowiekowi radość. Teraz czekamy na zęba nr dwa i jak na mój
gust pojawi się on jutro, ale zobaczymy… Czekamy też na stół, bo wreszcie udało
nam się zamówić. Krzeseł natomiast jeszcze nie zamówiliśmy, ale co tam… Ważne,
że jest progres.
Jak widać
kalejdoskop wydarzeń nie mały i różnorodny, ale dobrze tak. Dobrze jak dużo się
dzieje. Właśnie zupa zaczyna pachnieć i pralka mnie woła, a maluch się za
chwilę obudzi, więc kończę na dziś, ale zadowolona jestem niezmiernie, że udało
mi się sklecić cokolwiek. Od momentu, gdy maluch nam się zakatarzył planuję
zrecenzjonować „Katarek” – ten do odciągania gilonków odkurzaczem. Absolutnie
genialny wynalazek, więc postaram się (może jeszcze dziś) napisać co i jak. No
i rzecz jasna napiszę jutro jak stół, bo po półrocznym jedzeniu na zestawie
ogrodowo/balkonowym, sprawienie sobie „normalnego” stołu jest wydarzeniem na
skalę światową.
Tak więc do
jutra… A może nawet do dziś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz