22 września 2014

Zmagań z chorowitą rzeczywistością, ciąg dalszy

Młody chodzi!!! No radość przeogromna. Nasza i Groszka. Pękamy z dumy i chwalimy się gdzie popadnie. Drepta sobie chłop po całym domu, a na czworaka jak mu się zdarzy raz na godzinę, to dużo. Pięknie jest! Taki zdolny ten nasz Pierworodny. Gadać ani oczka pokazywać nie chce, więc śmiejemy się, że postawił chłopak na rozwój fizyczny. Normalnie fizol mi tu w domu rośnie hehehe
Wszystko fajnie tyle, że ja nadal chora. No ileż można?!? Dawno mnie tak nie zmogło. Prycham, zdycham, nawet antybiotyk z pokorą przyjmuje, przed czym się bronię z reguły rękami i nogami. No rozłożyło mnie totalnie. Do tego jeszcze zatoki, uszy, wszystko na raz… Dzieć mój jeszcze ten tydzień został w domu, co by doszedł do siebie, zanim znów zderzy się z wylęgarnią zarazkowo-wirusowo-bakteryjną, zwaną żłobkiem. Jak domyśleć się można, nie jest łatwo biegać za nim (nota bene z chusteczką, bo wciąż zmagamy siez gilonami), gdy kapie z nosa i kręci się w głowie, ale co tam… kto da rade, jak nie ja? Za bardzo też wyjścia nie mam, no bo niby co zrobić, gdy babcie daleko, a mąż w pracy. Zatem dzielnie zmagam się z chorowitą rzeczywistością, namiętnie wypatrując cudownego ozdrowienia.

Gdy tylko mam chwile, młody zaśnie, bądź usypia i potrzebuje w sypialni mojej obecności, czytam namiętnie felietony Młodego Stuhra. Kto czytuje w „Zwierciadle”, ten zna, kto nie – koniecznie niech sięgnie po ich zbiór „W krzywym zwierciadle”. Trafne spostrzeżenia, inteligentny humor, lekkość pióra – czego chcieć więcej? Tak więc zachęcam gorąco, a ja (jako, że syna swego właśnie położyłam), wskakuje pod koc i oddaję się lekturze. 

14 września 2014

Mała rzecz, a cieszy

Właśnie odczytałam maila, że ktoś skomentował jeden z moich postów, no i BAM! Pierwszy komentarz! Jejku jaka frajda i takie łaskotanie w żołądku. Ha! Ha! Czyli jednak ktoś mnie czyta! Tzn. ktoś poza M., bo On to regularnie czytuje i tyra mnie, że czasem przez kilka tygodni milczę. Po blisko półrocznym dzierganiu w eter, po dwudziestu postach, kobieta o pięknym imieniu postanowiła podzielić się ze mną wrażeniami po przeczytaniu tych kilku moich słów. Niby taka pierdółka, a radości co niemiara. Emilio Droga, bardzo Ci za ten komentarz dziękuję. You make my day!


U nas wciąż i nadal domowy szpital, a moje czarnowidztwo podpowiada mi zapalenie oskrzeli, więc jutro znów pędzimy do lekarza, a póki co wracam do moich zasmarkanych chłopaków.

13 września 2014

Chory, chorszy...

Młody chory, ja chora, M. chory, sąsiedzi chorzy, wszystkie dzieci w naszej bramie chore… no masakra jakaś totalna, bądź też zwyczajnie jesień zawitała z wszelkimi swoimi urokami, zatem i czas chorób nastał. O ile jeszcze chore dziecko jakoś człowiek ogarnia, o tyle gdy już sam niedomaga, robi się znacznie gorzej. Groszek prawie nie śpi w nocy, bo gile skutecznie mu to uniemożliwiają. Odpalamy odkurzacz i katarek, ale nie daje to efektu na całą noc. O mnie to już nie wspomnę, bo nie dość, że nosem praktycznie nie oddycham, to jak już jakimś cudem udaje mi się zasnąć, budzi się bąbel z płaczem i powtórka z rozrywki. Przypominam, że karmie, więc pola manewru jeśli chodzi o środki naprawcze, nie mam zbyt pokaźnego. Chociaż nieeee… Wszelkie czosnki, masła, maliny i hektolitry herbaty z cytryną, są w stałym użyciu. Generalnie nie jest kolorowo, a ja czuje się jak wypluty rabarbar. Aktualnie oba moje chłopaki śpią, a ja mam chwilę podczas której powinnam leżeć, wykaszleć się, wysmarać za wszelkie czasy, albo przynajmniej kimnąć. Ja natomiast wstawiłam już zmywarkę, ogarnęłam pokój (jeden, bez przesady, żeby całe mieszkanie!) i zastanawiam się nad jakimś praniem. Ale wstawię i idę leżeć. Słowo! Dobrze, że w miniony weekend teściówka zasiliła nas domowymi specjałami, zatem kuchnia serwuje dziś gołąbki, pierogi lub pyzy z mięsem. Nie wyobrażam sobie jakbym jeszcze miała stać przy garach. Do wczoraj było znośnie, bo M. się trzymał, ale jak obudził się w nocy (gdy ja nie spałam przecież, bo nos zatkany) z tekstem, że gardło go boli, to już wiedziałam co się święci. Wiecie jak to jest mieć chore dziecko w domu? No, to teraz mam dwójkę, chociaż M. jeszcze daje się namówić na rolę pielęgniarza, ale z minuty na minutę jest gorzej. Przydałaby nam się jakaś mama do pomocy, albo chociaż siostra. A tak… wszyscy daleko, a my skazani na mękę i udrękę w tonie zasmarkanych chusteczek i butelek z różnorakimi syropkami.
Mały się obudził, także już pospałam. Cóż… życie…

O żłobku, a raczej dniu nr 1 i nr 2, bo trzeciego dnia już walczyliśmy z gilonami, opowiem jak powrócę do świata żywych. A póki co, zdrówka Wam życzę i nam przy okazji też.

6 września 2014

Emocje w zamrażalniku

Ktoś mnie kiedyś określił mianem „gąbki emocjonalnej” i niestety lub stety, ale sporo w tym prawdy. Jestem z tych wrażliwszych (ok, nadwrażliwych) i nie raz dostawałam z tego powodu od życia po tyłku. Pracuję nad tym, żeby nie utrudniało mi to funkcjonowania wśród ludzi, ale różnie z tym bywa. Sami wiecie jak to jest. Był czas, że byłam wręcz uzależniona od ludzkiej aprobaty i wszystkie moje działania zmierzały ku temu, by zadowolić otoczenie. Wiele czynników i zdarzeń, o których niekoniecznie chcę tu wspominać, miało na to wpływ i ukształtowało mnie w taki, a nie inny sposób. Zawsze uważałam to za swoją wadę i słabość. Marzyłam, by móc zamrozić emocje. Wcisnąć guziczek, dzięki którmu zwyczajnie nie będę czuła . Znalazł się jednak na to lek – mój przyjaciel, partner, kumpel – mój mąż. To on dodał mi sił i wiary w siebie. To on, do znudzenia uświadamiał i powtarzał, że nie na tym świat polega, by przejmować się innymi. Ma takie swoje ulubione zdanie odnośnie różnych takich sytuacji. Mówi do mnie wtedy” on/ona/oni już o Tobie nie myślą, mają Cię gdzieś, spływa to po nich, po co więc Ty się kimś takim przejmujesz?” I powiem Wam, że z reguły to działa. Jest już ze mną znacznie, znaaaaacznie lepiej.  Czemu o tym piszę? Bo spotkała mnie w ostatnich dniach przykrość, że strony osoby, którą szanowałam i ceniłam, a przede wszystkim lubiłam. Zaznałam od niej sporo dobrego (nie, żeby Bóg wie co), zawsze była to dla mnie osoba, o której myślałam z uśmiechem. Aż tu nagle jakiś atak o totalną bzdurę Gorycz straszna i jad wylał się w nadmiarze. No i jak domyśleć się można, zabolało mnie to i dotknęło do żywego. Przeżywałam strasznie i przejmowałam się zdecydowanie za bardzo. Nawet M. powiedział mi, że w takim razie chyba powinnam zaprzestać tego swojego „dziergania” tu, na blogu, bo prędzej czy później dopadnie mnie jakiś sfrustrowany hejter, wyleje na mnie swoje rzygowiny, a ja będę się z tym ścierać tygodniami. I wtedy sobie powiedziałam STOP. O nie! Tak nie będzie! W dupie mam kogoś, kto z powodu swoich kompleksów (tak, uważam, że wszelki hejt, zawiść, zazdrość, wynikają z ludzkich kompleksów), zieje jadem na prawo i lewo. Zdarzy się rzyg na blogu, to sobie z tym poradzę. W końcu jestem już dużą dziewczynką. Jestem też matką, a to zmienia spojrzenie na wiele spraw i pozwala odróżnić to, co naprawdę jest w życiu istotne, od błahostek i pierdół, którymi karmi nas otoczenie. Tak, jestem mamą i to obliguje mnie do olewania takich ludzi, opinii, sytuacji. Chcę wpoić mojemu synowi, że tacy ludzie są słabi i malutcy i zwyczajnie nie warto tracić na nich czasu. Chcę, żeby był twardy i pewny siebie, bo to mu pozwoli iść dzielnie przez życie. Ale, żeby on się taki stał, ja muszę taka być. I choć już od jakiegoś czasu się staram, to od dziś zamierzam starać się dwa razy bardziej. Lepiej! Zamierzam po prostu taka się stać. I nie przejmować się już nigdy kimś, kto nie jest tego wart.
W dniu, gdy cała ta śmierdząca sprawa miała miejsce (jak nic, pasuje tu powiedzonko „nie ruszaj gówna, bo będzie śmierdziało” – no cóż… ruszyłam… teraz zatykam nos), Julia z szafytosi.pl, o której już wspominałam nie raz, dodała idealnie pasujący wpis (a dokładnie opublikowała słowa Meryl Streep). Mam nadzieje, że nie będzie miała mi za złe, że je tu zamieszczę.


“Nie mam już cierpliwości do pewnych rzeczy, nie dlatego, że stałam się arogancka, ale po prostu dlatego, że osiągnęłam taki punkt w moim życiu, gdzie nie chcę tracić więcej czasu na to, co mnie boli lub mnie nie zadowala. Nie mam cierpliwości do cynizmu, nadmiernego krytycyzmu i wymagań każdej natury.
Straciłam wolę do zadowalania tych, którzy mnie nie lubią, do kochania tych, którzy mnie nie kochają i uśmiechać się do tych, którzy nie chcą uśmiechnąć się do mnie. Już nie spędzę ani minuty na tych, którzy chcą manipulować. Postanowiłam już nie współistnieć z udawaniem, hipokryzją, nieuczciwością i bałwochwalstwem. Nie toleruję selektywnej erudycji, ani arogancji akademickiej.
Nie pasuję do plotkowania. Nienawidzę konfliktów i porównań. Wierzę, że w świat przeciwieństw i dlatego unikam ludzi o sztywnych i nieelastycznych osobowościach. W przyjaźni nie lubię braku lojalności i zdrady. Nie rozumiem także tych, którzy nie wiedzą jak chwalić lub choćby dać słowo zachęty. Mam trudności z zaakceptowaniem tych, którzy nie lubią zwierząt. A na domiar wszystkiego nie mam cierpliwości do wszystkich, którzy nie zasługują na moją cierpliwość.“
~ Meryl Streep

4 września 2014

Od razu mi lepiej

Pisałam kiedyś, że bywają takie dni, że wszystko jest przeciwko nam. No to mam teraz taki cały tydzień! No sra się jedno za drugim. Znacie to? Na dodatek Groszek budzi się w nocy minimum trzy razy i jedynym sposobem na ukojenie jest cyc, więc chodzę na rzęsach. Syn mój ma centralnie gdzieś, że za kilka tygodni skończy rok i wypadałoby już przesypiać całe noce bez przerwy. Jak miał dwa miesiące, zaczął mi się budzić tylko raz – ok. 2giej, później zdarzało się nawet, że było to ok. 3-4. No cudo. Takie miałam fajowe dziecię. Aż tu nagle się zesrało w okolicach pół roku, gdy zęby dały o sobie znać i zostało takie zesrane po dziś dzień. Zmęczona już jestem. Naprawdę. A jak myślę sobie o tych nocnych pobudkach w kontekście mojego powrotu do pracy, to aż mnie dreszcz przechodzi i momentalnie dostaję migreny. Czytam jakieś książki, poradniki, cudowne recepty na przespane nocki i nic. Dupa zbita. Nasza pediatra doradziła taki myk z herbatką, żeby podawać w nocy, a później przejść na wodę, ale co z tego wyjdzie… Nie omieszkam podzielić się wrażeniami. A póki co, usiłuje przetrwać. Tylko jak się coś jeszcze zesra na dniach, to nie ręczę za siebie. Ponoć mieszkam w mieście mostów, także miejsc do skoku mam całą masę. Ponarzekałam. Od razu mi lepiej.

1 września 2014

O szeroko pojętych relacjach sąsiedzkich, czyli ty mi podlej kwiatki, w zamian za dwa jajka

Mieszkamy tutaj od ponad roku. Osiedle jest młode i obfituje w świeżo upieczone małżeństwa, co rusz rodzące się bąble i „rokujące” pary. Generalnie super, ale odnoszę wrażenie (i uczucie to towarzyszy mi już od dłuższego czasu), że w dzisiejszych czasach każdy żyje „sobie”. Każdy skupiony jest na własnym domostwie i na własnych potrzebach. „Cześć” czy „dzień dobry”, to z ponad połową sąsiadów maksimum, jakie można uzyskać. Jest kilkoro lokatorów, z którymi zamienimy kilka zdań, ale to wszystko.
Gdy byłam dzieckiem, wchodziliśmy do swoich mieszkań z sąsiadami z naprzeciwka, bez pukania. Na ferie zimowe tydzień urlopu brała moja mama, a dzieciaki sąsiadów przesiadywały u nas od śniadania. Drugi tydzień wolnego brała sąsiadka i my z siostrą, tuż po umyciu zębów, wyskakiwałyśmy z piżamek i gnałyśmy pod 7-kę. Do dziś pamiętam wspólne zabawy z dzieciakami. Pożyczanie szklanki cukru czy dwóch jajek było normą. Przed Bożym Narodzeniem mama i Pani Ewa piekły razem tony kruchych ciasteczek, które później musiały przed nami chować, bo z trudem dotrwałyby do Świąt. Pod koniec lat 80-tych sąsiedzi wyjechali do Niemiec, a my z siostrą spędzałyśmy u nich niemal każde wakacje. Do dziś pozostał kontakt telefoniczny, listowny… chociaż ubolewam, że nie widzieliśmy się od 8 lat. Ale nie tylko z tymi jednymi sąsiadami tak żyliśmy. I nie tylko my. Teściowa do dziś dostaje od sąsiada owoce i warzywa z działki. Takie kontakty, wzajemna pomoc, sympatia, przychylność, w czasach mojego dzieciństwa były absolutną normą. Ludzie rozmawiali, spędzali wspólnie czas, wyjeżdżali na wakacje.  Każdy każdego znał. Każdy z każdym zamienił choć kilka słów. Wiadomo, jednych lubiło się bardziej, innych mniej, ale w razie czego można było na siebie liczyć.
Dziś totalnie się to zmieniło. Ludzie przemykają klatką schodową, byleby tylko zatrzasnąć drzwi, zasunąć zasuwę i schować się w swoich bezpiecznych czterech ścianach. Każdy chroni swojej prywatności i to jest ok, nie neguję tego, ale człowiek – zwierzę stadne i codzienne kontakty międzyludzkie, również te na klatce schodowej, nie zaszkodzą mu przecież w żaden sposób. Ale ludzie się bunkrują. Odgradzają. Są nieprzystępni i chłodni, byleby tylko nikogo do siebie nie dopuścić. Tylko po co? Jasne, zdarzają się samotnicy, ceniący sobie anonimowość lub/i zwyczajnie nie lubiący ludzi. Ale ilu takich odludków trafia się na 21 mieszkań? No ilu? Dziwne to dla mnie i nie raz poruszaliśmy ten temat ze znajomymi, którzy mają podobne odczucia. Moja przyjaciółka ma taką klatkę schodową ze „starych czasów”, ale średnia wieku Jej sąsiadów, to jakieś 50 lat. I tam każdy każdego zna, odbierze paczkę, nakarmi kota. Fajne to i Ona ceni sobie ten fakt niezmiernie.  Okazuje się jednak, że wszystko zależy od ludzi, wychowania i pewnie też od doświadczeń, bo w tej nowej klatce, z tymi młodymi ludźmi, na tym pachnącym świeżością osiedlu i nam trafili się tacy „prawdziwi” sąsiedzi. I najbardziej zaskakujący jest fakt, że są od nas prawie 10 lat młodsi. Takie szczyle, z pokolenia gimnazjum, co to my z M. ich tak często negujemy. A tu proszę… Zaczęło się od „dzień dobry”, później wracałam obładowana zakupami, z Groszkiem jeszcze w gondoli i usiłowałam się wkulać na to nasze drugie piętro. Spotkałam sąsiadkę. Szła z córcią, kilka miesięcy starszą od naszego bąka. Wzięła moje zakupy w jedną rękę, córę w drugą i dreptała ze mną pod same drzwi. Później kilka spotkań, w końcu kawa, spotkanie z mężami i na dzień dzisiejszy mogę podskoczyć piętro niżej, gdy zapomniałam kupić margarynę, a goście w drodze i ciasto trzeba upiec. Oni z kolei mogą wpaść, gdy zmywarka im siadła i trzeba było drugiego chłopa do pomocy, żeby tam zajrzeć. Taka pomoc sąsiedzka jest bezcenna i tak rzadka w dzisiejszych czasach, a szkoda. Przecież dobrze jest mieć świadomość, że można na kogoś liczyć. Tym bardziej, gdy my jesteśmy tu sami, w sensie bez rodziny, a znajomi czy przyjaciele, nim tu dojadą, mija pół dnia. Zatem cenimy sobie z małżem baaardzo tych naszych sąsiadów i obalamy mit, że to pokolenie naszych rodziców było inne. Wszystko jednak zależy od ludzi.