17 grudnia 2014

Życzę sobie



W drodze do pracy mijam małą kawiarenkę. Właściwie jest to niemal stoisko z kawą i ciachami, bo miejsca do siedzenia tam nie ma, ale jest klimat. Przed drzwiami zawsze tablica z aktualną promocją typu kawa + mufin etc., albo z jakimś miłym słowem na dobry dzień. Mimochodem zawsze na nią zerkam i zerkam też do wewnątrz tejże kafejki. Dziś moją uwagę przykuły dwie tablice wiszące na ścianie, takie białe, zmywalne, na których pisze się markerami. Na jednej widniał napis „czego życzę na Święta innym…”, na drugiej: „czego życzę na Święta sobie…”. Na każdej z tablic goście wpisywali swoje życzenia i powiem Wam, że ich ilość na obu była porównywalna, przy czym na tej „sobie” nawet rysunki się znalazły. Do czego zmierzam? A no do tego, że jakoś nigdy nie myślałam o tym, czego sama sobie życzę na Święta. Jak jest u Was? Bo dla mnie to absolutne oświecenie było. Dzieląc się opłatkiem życzę bliskim, zdrowia, miłości, minimum trosk i maximum radości, kasy i spełnienia marzeń i jeszcze paru innych rzeczy w zależności kto jest właścicielem dłoni z opłatkiem, wyciągniętej do mnie w danym momencie. Może banały, ale jednak szczere i prawdziwe (z reguły… wiecie jak jest hehe). Ale sobie? Czy życzę czegoś sobie samej? Jasne, jako dziecko myślałam co chciałabym dostać. Jako dorosła kobieta, z reguły informowałam o tym bliskich (nad czym niezmiennie ubolewa mój M., bo jest zwolennikiem tradycyjnych niespodzianek). Nigdy jednak nie myślałam o tym, czego życzę sobie na wewnętrznie. I te dzisiejsze tablice zmusiły mnie do małej refleksji…
Czego sobie życzę? Prócz wspominanej już kilkakrotnie jednej przespanej nocy, rzecz jasna.
Otóż chyba więcej spokoju ducha i umiejętności cieszenia się z tego, co mam. Wiecznie martwię się, że nam brakuje, że to nie kupione, a tamto nie skończone, zamiast popatrzeć zwyczajnie na tych moich chłopaków i ich uściskać.
Zdrowia też bym sobie życzyła, bo młodsza się nie staje, a żyć mam dla kogo, więc zdrówko zawsze w cenie.
Więcej czasu dla bliskich – w tym całym pędzie i codziennym pośpiechu.
Więcej leniwych poranków z chłopakami w łóżku, a jak jeszcze Tonka do nas wskakuje (gdy są u nas, albo my u nich), to już w ogóle rewelacja jest.
Mniej nerwów, spięć i krzyków. Pisałam kiedyś, że jestem krzykaczem. Furiatką z urodzenia chyba i raczej jest to u nas dziedziczne. Obstawiam, że Groszku też to ma, bo jak patrzę czasem na jego wnerw i zaciśnięte piąstki, to trudno nazwać je dobrą wróżbą w tym temacie. Tak, czy inaczej, w miarę możliwości chciałabym te moje furie ograniczyć do minimum, bo na całkowitą eliminacje już dawno przestałam liczyć.
A tak na koniec, życzyłabym sobie trochę czasu dla siebie, tak wiecie… w wannie z maseczką, pod kocem z książką, na saunie (o tak! sauna!). Zwyczajnie, czasu dla siebie.
Nic tu odkrywczego chyba się nie znalazło, ale te prozaiczne rzeczy, te małe radości, składają się na to jedno wielkie szczęście, do którego nieustannie dążymy. Aaaa, no i 6-tki w Totka sobie życzę – kasy nigdy za wiele, co nie? A przy odpowiednim jej stanie, niemal wszystkie powyższe punkty stają się zdecydowanie łatwiejsze do realizacji.
Tego sobie życzę na te Święta. A Ty, czego sobie życzysz?

16 grudnia 2014

Przedświąteczne szaleństwo



Prezenty pokupowane? My w tym roku mamy całkiem niezły bilans i na dzień 16 grudnia zostało nam do kupienia tylko coś dla Grosia. No dobra, wynika to też z faktu, że np. sobie nawzajem nic nie kupujemy, a po Świętach buszujemy na wyprzedażach i obdarowujemy się upolowanymi za grosze fatałaszkami. Ale niech będzie, że bilans mamy super. Wracając do prezentu grosiowego, to łatwo nie jest. Nie chcę kupować mu kolejnej bzdurnej zabawki, ale też chciałabym sprawić mu radość. Oczywiście M. wspiera mnie w tym „ręcyma i nogami”, ale żeby coś podsunąć, to już nie. Głowię się więc sama i oglądam jakieś cuda w necie i póki co, nic z tego nie wynika. Chyba wyrodna matka ze mnie, skoro nie wiem co kupić dziecięciu i to jedynemu.
Tak, czy inaczej mam w tym roku z głowy latanie po sklepach w całym tym przedświątecznym szale. Z jednej strony się cieszę, bo w mojej obecnej kondycji, gdy byłabym w stanie zasnąć na stojąco pomiędzy regałami, może nie byłoby to najmądrzejsze posunięcie, ale z drugiej… Uznacie mnie za zboczeńca, ale uwielbiam tę bożonarodzeniową gorączkę, tych ludzi biegających w pośpiechu po sklepach i ulicach, „Last Christmas” męczone w każdym radiu od początku grudnia, zapach pierników i cynamonu, idącego w nogi grzańca w mroźny dzień (w tym roku bezalkoholowego, więc kopnąć mnie nie kopnie, no ale zawsze to grzane wino – liczy się!) Szkoda, że tego mrozu i śniegu brakło póki co, ale wciąż tli się nadzieja, że poorkanowa wiosna postanowi nas opuścić.  Z dniem 1 grudnia włączam w radiu kanał „Christmas song” i mielę bez końca i w pracy i w domu (nie pytajcie co na to otoczenie – wole nie wiedzieć). Groszkowi się podoba, bo śpiewamy i tańczymy. Do tego wszystkiego dochodzi Jarmark Bożonarodzeniowy we Wro. Czekam na niego przebierając nogami jak mała dziewczynka. Obowiązkowo w pierwszy weekend otwarcia przynajmniej raz tu jesteśmy. Nie ma nic piękniejszego. Tzn pewnie jest… Jarmark we Wiedniu i Dreźnie ponoć bije ten nasz na głowę, ale nie wiem w sumie, nie byłam, więc jaram się jak wściekła tym, co mam i znam. Jaram się oscypkami z grilla, kurtoszokołaczem gorącym i pachnącym, pajdą ze smalcem i herbatą ze śliwowicą (już drugi rok z rzędu mogę się wprawdzie obejść tylko zapachem i ewentualnie małym łyczkiem, ale odbije to sobie w przyszłym roku i to z nawiązką). Kto nigdy tu nie był, to zapraszam. Warto zdecydowanie.
Okres ten ma dla mnie też ogromna wartość sentymentalną. To właśnie z pierwszym dniem grudnia zamieszkałam całe 6 lat temu w ukochanym już wtedy Wrocławiu. Otwierałam nowy oddział firmy, przestawiałam meble, ścierałam się z Dialogiem, żeby prędko podłączyli telefony i internet, kupowałam całe wyposażenie, przyjmowałam pierwszych klientów… Ten oddział to takie moje dziecko. Do tego M. Cała nasza historia się wtedy zaczęła. Każdy smak i zapach tutaj, kojarzy mi się właśnie z naszymi początkami. Przetestowaliśmy tamtej zimy chyba wszystkie grzańce dostępne na Jarmarku. Rok później, ostatniego dnia Jarmarku M. oświadczył się z bukietem żółtych tulipanów,  wcześniej racząc mnie wspomnianą już „góralską herbatką” (chyba chciał mnie odurzyć, co bym mu nie odmówiła hehehhe). No a 6 lat później spacerujemy między stoiskami z naszym małym Grosiem. Nawet w ubiegłym roku byliśmy. Młody miał wtedy jakieś dwa miesiące a ja na diecie bezmlecznej, do tego nic smażonego i jęczałam, że do dupy taki jarmark. Ale i tak byliśmy co najmniej 4 razy. W najbliższy weekednd przyjeżdża moja Sis z Tonką i razem będziemy po jarmarku śmigać. Bo Tosia to lubi ten jarmark chyba nie mniej niż ja. A w tym roku jeszcze taką wielką kule śnieżną zapodali, gdzie można wejść i poczuć się jak w bajce, więc liczę, że Tonka będzie nią równie podjarana, co ja. Taki to ten jarmark. Taki to ten grudzień. Bo ja lubie ten przedświąteczny szał.

Tabu matki blogującej



Tabu matki blogującej
Są takie tematy, których poruszać tu nie chcę, bo z góry pociągają za sobą konflikty, hejty i całą gamę negatywnych emocji, których na tym blogu uniknąć bym chciała z całego serca. Ktoś może powiedzieć, że taki temat, to chodliwy jest i mógłby mi przynieść popularność, ja jednak wolę, żeby czytelników było mniej, ale byli tu, bo przyjemnie im się czyta te moje wypociny, a nie dlatego, że poruszane tematy są na top liście kontrowersji. Jasne, ktoś może stwierdzić, że to chowanie głowy w piasek. Proszę bardzo, ma prawo do takiego zdania. Ja jednak wychodzę z założenia, że czasem zwyczajnie nie warto. Zaznaczam, że niemal zawsze zajmuję mniej lub bardziej jedno ze stanowisk, mniej lub bardziej opowiadam się po którejś ze stron, ale to absolutnie nie przeszkadza mi szanować zdanie strony przeciwnej. Proste prawda? A takie rzadkie, ehh..
Tak więc są trzy zasadnicze kwestie, od których zamierzam tu stronić:
1.      Kp czy mm, czyli odwieczna walka matek karmiących piersią i karmiących mlekiem modyfikowanym. Z treści moich postów wynika, że sama kp (głównie w wyboru, ale alergia Groszka też miała tu swoje znaczenie), nie przyszło mi jednak do głowy, żeby pojeżdżać kobiecie, która zdecydowała się karmić mm. I tyle… Już i tak za dużo napisałam.
2.      Szczepić czy nie szczepić – to to dopiero jest masakra. Tu w ogóle nie wdaję się w dyskusje. Każdy ma swój rozum i nim powinien się kierować.
3.      Ten punkt może Was zaskoczyć, dotyczy bowiem sporu pomiędzy matkami chustonoszącymi i stosującymi nosidła, a matkami stosującymi wisiadła. Może to nawet nie do końca jest spór, to nagonka jakaś.  Producent i ortopedzi twierdzą, że dane nosidło jest ok, a Te że nieeee. Tyra od razu, że to wisiadło, że dziecko godzinami wisi na genitaliach i męczy się przeokrutnie. Już chyba nieumyślnie wyraziłam swoja opinie na ten temat, więc prędko go urywam. Nie zmienia to jednak faktu, że przy drugim dziecku zaopatrzę się w chustę, ale głównie dlatego, że można ją schować do torebki i zajmuje mało miejsca, a i jako kocyk dla dziecka posłużyć może.

Tak więc wolna od sporów przestrzeń internetowa ma tu być, przynajmniej z założenia, a jak będzie…czas pokaże…