16 kwietnia 2014

Szybki przeskok od Świąt do macierzyństwa


Święta za pasem… Przygotowania w toku, chociaż my dopiero w piątek wyruszamy do rodziny. Lubię to. Lubię święta w większym gronie, wspólne siedzenie przy stole, wylegiwanie się na kanapie. Wielkanoc nie jest jakaś szczególna, jeśli chodzi o nastrój, ale zawsze staramy się sprawić, żeby przynajmniej było miło. Nie ma wprawdzie wspólnego lepienia uszek i pieczenia ciasteczek, wypijając przy tym hektolitry słodkiej herbaty z cytryną, ale za to co roku kombinujemy z jakąś babą i prawie co roku nam nie wychodzi. Jest przy tym sporo nerwów, ale koniec końców śmiejemy się z tego wszyscy. Kiedyś było jeszcze inaczej… ale to było kiedyś, nie ma co rozpamiętywać. Teraz jest moja siostrzenica, która co roku idzie szukać „zajączka” w ogrodzie. Pamiętam takie Święta, gdzie lało jak z cebra, a ona w pelerynce, kaloszkach i z parasolką szukała tych pakunków pod krzaczkami. Radości ma przy tym całą masę. Czekam już na takie Święta, gdy to mój bączek będzie w tym ogródku dreptał. Póki co, ów bączek skończył pół roku i przysparza nam coraz więcej radości. Jest też sporo zmęczenia, bo wyrzynają mu się ząbki (tak sądzę, ale pewności nie mam), w związku z czym nocki bywają trudne. Wystarczy jednak jego szelmowski uśmiech, by podkrążone oczy i bolący kręgosłup, zupełnie przestały mieć znaczenie.
Właśnie sobie uświadomiłam, że każdy temat jestem w stanie sprowadzić do tego brzdąca. Efektem niemal wszystkich rozważań jest stwierdzenie, że jestem Mamą i to jest najważniejsza rola w moim życiu. Jestem przy tym świadoma, że stałam się totalnie monotematyczna. Kiedyś, gdy planowaliśmy dziecko, obiecywałam sobie, że taka nie będę, że mój mózg nie zamieni się w mleczną kaszkę. Początkowo, po urodzeniu Groszka, nawet próbowałam z tym walczyć, ale raz, że się nie bardzo da, a dwa: po co? Dlaczego mam udawać, że to nie jest tak ważne, gdy jest ważniejsze niż cokolwiek, co mnie dotąd spotkało? Dlaczego mam umniejszać roli najwspanialszemu doświadczeniu w moim życiu? Już nie zamierzam! Nie zamierzam też oczywiście twierdzić, że macierzyństwo to tylko uśmiechy dzieciątka i lans z wózkiem po deptaku. To też wspomniane już nieprzespane noce, śmierdzące kupy, obrzygane mlekiem bluzki (wszystkie!), a obecnie niemożność zrobienia siku bez akompaniamentu wrzaskliwego i pełnego żalu płaczu małego terrorysty. I mimo tego, nie zamieniłabym tych trudów na żadne  pieniądze świata, na żadną karierę czy egzotyczne podróże (co nie znaczy, że jedno wyklucza drugie).
No! Skoro więc zareklamowałam już macierzyństwo, to uciekam. Do zaś…

13 kwietnia 2014

Zdrowie najważniejsze


Miał być post. Pozytywny taki, słoneczny, radosny, jak sobotni poranek. Jak weekend, na który tak czekam, by móc wylegiwać się nieco dłużej w łóżku z moimi chłopakami i delektować się dźwiękiem śmiechu mojego syna. Tak miało być. Taki był plan. Ale życie często weryfikuje nasze plany i gwałtownie zderzamy się z rzeczywistością. Dzień był dobry. Może nie taki, jaki sobie wymarzyłam, ale całkiem przyzwoity. Aż tu nagle bum – złe wieści. Choróbsko podstępne dopadło kolejną bliską mi osobę. Dużo tego w ostatnim czasie w moim otoczeniu. Stanowczo za dużo! Nie wiem czy to tak ogólnie się dzieje czy może tylko u mnie… Jakoś tak przywykliśmy, że łatwiej nam przychodzi godzenie się z chorobą kogoś starszego, kto „już swoje przeżył”, zwiedził pół świata, wychował dzieci a teraz z wnukami na spacer chodzi, pamięta czasy „kartek” w sklepach i Pewexów. To nie tak, że wtedy nie przeżywamy czy nie cierpimy, ale łatwiej odrobinę jest się z takim wyrokiem pogodzić. Tylko co, gdy mimo wieku jeszcze tyle zostało do zwiedzenia, gdy dopiero czeka na te wnuki, żeby im o Pewexach opowiedzieć? I gdy już człowiek bije się z myślami i próbuje jakoś tak względnie ten temat ogarnąć przychodzą kolejne złe wieści. I okazuje się, że tym razem cholerny rak czy inna zaraza, wyciąga swoje macki po kogoś, kto w to życie wydawać by się mogło całkiem nie tak dawno wszedł, kto w planach ma poprowadzić córkę do ołtarza, prowadzając ją póki co do przedszkola co rano.  I nie wiem co gorsze –moja bezsilność czy jego rezygnacja? I staram się powiedzieć coś mądrego, coś co doda wiary i sił, a wychodzi tylko jakiś bełkot, stek bzdur, że co nas nie zabije…
Siedzę sama w pokoju a czuję się, jakby dom był całkiem pusty. Puste ściany, pusty dźwięk uderzeń klawiatury. Tylko pralka tę pustkę przerywa grając banalną melodyjkę, że to już czas rozwiesić groszkowe ubranka. Poczeka. Muszę dokończyć, bo zostawię tak w pół zdania – wiem to na pewno. I jedyne co mi się ciśnie do głowy, jedyne słowa, to że z dupy to wszystko. Z dupy! Młodzi ludzie, starzy, wszystkich jednakowo zżera stres, niszczy pogoń za Bóg wie czym i po co? Żeby finalnie okazało się, że kolejne zera na koncie nie są w stanie zagwarantować im nieśmiertelności? Można mieć wszystko, a zarazem wielkie nic. Taki kubeł zimnej wody wylewa na nas życie. Bywa, że to kubeł pomyj. I przewartościować trzeba wtedy wszystko. Zatrzymać się i pomyśleć co tak naprawdę jest ważne, co się w życiu liczy. On już to wie. I ja wiem. Choć czasem musze sobie o tym przypominać, gdy mi mało, gdy narzekam, że taki stół bym chciała a nas nie stać, że takie auto, bo bezpieczniejsze i klime ma. Nic odkrywczego tu nie zawarłam. Zdrowie najważniejsze mówiły babulinki w poczekalni i ja teraz powtórzę: Zdrowie najważniejsze! A reszta jakoś się ułoży…

7 kwietnia 2014

Kiełki na patelnię z Biedy - delyszys

Jak zapowiadałam, trafi się tu czasem jakiś przepis, który uważam za godny upublicznienia i polecenia. Tym razem nie będzie to przepis, a sam produkt. I będą to kiełki na patelnię z Biedy.
Po słynnym „koszyku Kaczyńskiego” zakupy w Biedronce stały się formą buntu przeciw władzy i politycznemu marazmowi, który nas otacza. Mimo, że wśród konsumentów zdania są podzielona, ja tam kupuje dosyć często i dobrze mi z tym. Jedyną wadą jest dla mnie niemożność płacenia kartą, ale jakoś musze to przełknąć. Wiadomo, że nie wszystkie produkty z Biedronki są godne polecenia, np. mleko sojowe nie należy do tych zdrowych, bo soja, z której jest ono produkowane pochodzi z plantacji GMO, a na dodatek jest ono dosładzane. Jednak wspomniane już kiełki są absolutnym hitem i rewelacją ostatnich tygodni w domu moim i mojej Sis. To ona sprzedała mi nowinę o ich bytności i odtąd je kupuję. Zajadam je z czym popadnie. Z ryżem, kaszą, makaronem (najlepiej tym świeżym z Lidla wraz ze świeżym Pesto), nawet jako sałatka do obiadu czy dodatek do kiełbasek na kolację. Kiełki podsmaża się kilka minut na łyżce oliwy, doprawiając do smaku. Ja ograniczam się do odrobiny soli i pieprzu. Moja Sis ostatnio zrobiła z curry i były wyśmienite. Do tego stopnia, że powiedziałam, że nie chcę, po czym zeżarłam 2/3 z patelni. Jakoś się jeszcze nie złożyło, żebym dodała je do sałatki, ale domniemam, że będą równie pyszne. Co ciekawe, kiełki smakują nie tylko mnie, czy mojej siostrze. Zachwycona nimi jest również moja Mama i nawet mój ortodoksyjny w smakach mąż, chętnie je konsumuje. Jeśli ktoś ich jeszcze nie jadł, polecam koniecznie. Zdrowo i zawsze to jakaś smakowa alternatywa.
Załączam zdjęcie, bo z pewnością część z Was jest wzrokowcami i łatwiej szukać opakowania, które się widziało.






http://weganskiepysznosci.blogspot.com/2013/08/kieki-na-patelnie-stir-fry-i-vital-fresh.html 

Niestety zdjęcie użyczyłam sobie z wegańskiego bloga, bo moje opakowanie przy otwieraniu uległo zniszczeniu. Wiem, wiem, taka mała psuja ze mnie. Tak czy inaczej, kupcie i zajadajcie się. Smacznego.

Mniej krzyku w krzyku



Piszę na gorąco, bo po pierwsze myśl jeszcze świeża, a po drugie syn mój właśnie powieki przymyka, a jak wiedzą zapewne wszyscy rodzice – nigdy nie wiadomo jak długo to potrwa.
Napisałam, że myśl jeszcze świeża ale brzmi to jakoś niewystarczająco w obliczu tematu, który chce poruszyć. Otóż przeczytałam właśnie na fejsie (tak, tak tym obrzydliwym, komercyjnym, prowokującym do emocjonalnego ekshibicjonizmu Facebooku – tak btw. aż się prosi o post w tym temacie), że jacyś rodzice znęcali się nad 3-miesięcznym niemowlakiem i okazuje się, że jedna z moich znajomych leżała w szpitalu z tą właśnie wyrodną matką. Cała historia została (zapewne w sposób dramatyczny i mrożący krew w żyłach) przedstawiona w tvnowskim reportażu. Piszę „zapewne”, bo ja wciąż i nadal nie potrafię tego typu programów czy historii oglądać. Zawsze byłam z tych emocjonalnych i czujących bardziej, ale po urodzeniu dziecka ta wrażliwość jest znaaaacznie ponad normę. Bywa to uciążliwe, bo o ile dobrze jest być wrażliwym na ludzką krzywdę, o tyle ronienie łez przy reklamach margaryny czy tym podobnych, bywa nieco uciążliwe.

Niech nikt też nie sądzi, że bagatelizuję temat i robię sobie podśmiechujki z tych wydarzeń. Nic bardziej mylnego. Nie zamierzam jednak tu nikogo osądzać, czy wypisywać oczywistości, że takie zachowanie jest okrutne, karygodne i zrozumieć go nie mogę. Po pierwsze, jak już napisałam, jest to oczywistość i to jest bezsprzeczne. A po drugie, nie jestem kompetentna, by to oceniać. Nie znam sytuacji tych ludzi, okoliczności zajścia i chociaż nic ich nie usprawiedliwia, to osąd pozostawię organom sprawiedliwości i ich własnemu sumieniu, o ile takowe posiadają.

O czym więc ja tu zamierzam dziergać, jeśli nie o ludzkim okrucieństwie? Właśnie o jego braku (może zbyt radykalnie). O spokoju, jaki odnalazłam w macierzyństwie (to z kolei brzmi jak frazes z broszurki reklamowej oliwki dla dzieci). Chyba najlepiej napisze zwyczajnie o co mi chodzi, bo nazwanie tego jakoś średnio mi się udaje. Chodzi więc o to, że odkąd urodził się mój syn, mniej krzyczę. Wydawać by się mogło, że to żadne osiągnięcie, ale podstawą mojej egzystencji (przynajmniej tej przedmacierzyńskiej) był krzyk. Jestem furiatką i w jakimś tam stopniu pewnie i despotką. Nie przyjmuję sprzeciwu i wszystko wiem i robię najlepiej. Tak było zawsze. W pracy. W domu. Nawet w akademiku jak mieszkałam, co jak można się domyśleć, nie ułatwiało mi codziennej tam bytności. Krzyczę, bo krzykiem posługiwał się na co dzień mój ojciec w domu rodzinnym. Krzyczę, bo w tej sposób akcentuję swoje emocje, swoją rację (nawet gdy mam argumenty, a tym bardziej gdy mi ich brak), krzyczę, bo tak już przywykłam przez te wszystkie lata. A może powinnam napisać „krzyczałam”? Bez przesady, ten krzyk nadal jest w moim życiu obecny, ale krzyczę znacznie, znacznie mniej i jakoś tak mniej jest w tym krzyku samego krzyku. A wszystko to stało się za sprawą obecności małego człowieka u mego boku. Nie krzyczę przy nim na małżonka mego, bo nie chcę, by maluch nauczył się tego tak, jak ja wyniosłam z domu. Nie krzyczę tym bardziej na tego małego bąka, jakoś tak nawet nie potrafię. On za to krzyczy jak jego mamusia. Drzeć się potrafi w niebogłosy, gdy coś mu się nie podoba, chce na ręce, bądź usiłuje wymusić na nas cokolwiek innego. A ja nie krzyczę. Mówię łagodnie. Biorę na ręce i przytulam. Uciszam męża, bo on niestety tego krzyku już się zdążył ode mnie nauczyć i w konsekwencji muszę teraz ja go tego oduczyć. Krzyczę mniej i dobrze mi z tym. I liczę tylko, że jak synciu zacznie biegać, skakać i rozrabiać, nie wspominając już o tym, gdy zacznie się boczyć i pyskować (a jeśli pysk ma po mamusi, to już sama sobie współczuję), to ten krzyk nie powróci w takiej ilości, w jakiej mi dotąd towarzyszył. Bo to strasznie niszczące było. I wypalało mnie od środka. I niweczyło wiele starań i dobrych emocji.

Żałuję, że w ciąży nie zdołałam tego krzyku uniknąć. Trafiło na kiepski okres, na niekorzystny grunt. Przeprowadzka, remont, a co za tym idzie kłótnie, konflikty i walka o swoje. Kto przerabiał, ten wie. Nic miłego. Ale sęk w tym, że krzyczałam w ciąży dużo i nerwowa była zdecydowanie za bardzo. I cieszę się przeogromnie, że syn mój, pomijając chwile gdy się awanturuje, jest wręcz oazą spokoju, uosobieniem łagodności z tym jego ciepłym uśmiechem. I traktuję to jako szansę od losu. Bo skoro ja byłam taka nerwowa, a on jest taki spokojny, to ja mu to jestem winna. Jestem mu winna, by na co dzień nie krzyczeć i krzykiem wszystkiego nie rozwiązywać. On sam wydobył ze mnie pokłady łagodności, o których nie miałam pojęcia i tak sobie myślę, że z tego macierzyństwa zobowiązana wręcz jestem czerpać jak najwięcej. I chodzi nie tylko o radość z bycia matką, ale też właśnie o wykorzystanie tej fali ciepła i spokoju, którą zostałam niejako zalana.

Mam tylko nadzieje, że to nie sprawa hormonów i że uda mi się pozbawić nasz dom krzyku niemal zupełnie. Bo wiadomo… czasem warto powiedzieć coś bardziej dosadnie, głośniej, z większym naciskiem, ale niech na co dzień tego krzyku będzie jak najmniej. Niech będzie mniej krzyku w krzyku.