2 lipca 2015

Panowie i Panie, poród na straganie




Długo mnie tu nie było, ale niejako na własne życzenie (a raczej za sprawą wspólnie podjętej decyzji), od kilku miesięcy walczę z codziennością sama. No nie, nie sama. Z Groszkiem. A że Groszku jest w fazie sławetnego „buntu dwulatka”, to jestem wycieńczona nie tylko fizycznie, ale i psychika moja zszarpana jest dotkliwie. Ale daję radę. Kto, jak nie ja? Tak czy inaczej, cierpię na notoryczny brak czasu dla siebie. Nawet na jedzenie, nie wspominając o pomalowaniu paznokci czy napisaniu posta. Może inaczej… Czas by się i znalazł, ale jestem tak styrana, że o godz. 20-tej marzę o przytuleniu głowy do poduszki.
Niemniej jednak już od jakiegoś czasu nowy post kiełkuje w mojej głowie, a ja staram się wyłapać chwile na jego napisanie. Zdecydowanie motywujący jest fakt jak wiele (zaskakująco wiele!) dostaję od Was wiadomości: ponaglających, dopytujących, ale przede wszystkim pełnych troski czy u nas wszystko ok, bo taka cisza. Raduje się me serce niezmiernie! Serio! Mega fajne uczucie. Przy okazji dziękuję wszystkim tym „wypisywaczom”. Jesteście kochani.
Ale do brzegu… post w głowie, postem w głowie. Wczoraj spotkało mnie coś, czym po prostu muszę się z Wami podzielić. Przehistoria! Otóż upały są, jak zapewne wiecie. Postanowiłam więc wrócić z Groszkiem piechotą ze żłoba. „Kawałek” jest ale co tam, niech ma chłopak spacer. Matce też nie zaszkodzi. No i po drodze mijaliśmy m.in. stragan z owocami. Wiecie: truskawki, maliny, bób… Patrzyły na mnie te owoce, więc postanowiłam nabyć to i owo. Kupuję te maliny i widzę, że pani sprzedająca coś nie bardzo wygląda, a że kobieta w ciąży, to tym mocniej mnie zaniepokoiło. Pytam, czy ok, a Ona, że rodzi i że karetka już jedzie. Nawet jak to pisze, mam gęsią skórkę i wilgotne oczy. Myślę sobie: no nie zostawię Jej tam samej, w upał, ze skurczami co 5 minut, więc stoję przy niej, Groszku śpiewa „sto lat”, a Ona jeszcze ludziom truskawki waży pomiędzy tymi skurczami. Gigantka niemożliwa! Ja to bym już pewnie spanikowała totalnie na Jej miejscu. Pod uwagę trzeba też wziąć, że godzina 17-ta, szczyt, korki, karetka przebić się nie mogła. Do tego Jej szef też w drodze, bo przecież ten cały stragan, owoce i w ogóle… Serce waliło mi jakbym z 5 km przebiegła. W końcu „ijoijo” – syn mój podjarany, z oczami jak spodki, pełnymi ekscytacji, bo karetka podjechała pod sam stragan. Pani rodząca, trzymając się za brzuch, jeszcze dzwoni do szefa, gdzie on jest, bo Ona już nie da rady. Mówię więc do niej, żeby wzięła jedynie pieniądze i niech jedzie, ja tego grajdołku popilnuję. No i pojechała. Staliśmy tam z Grosiem jeszcze dobry kwadrans albo i dłużej. Ten już kociokwiku dostawał a ja zjadłam pół kubełka zakupionych maili, których nie lubie tak btw, więc to chyba z tych emocji. Pan w końcu dotarł. Przejęty strasznie. Dziękował trzy razy i jeszcze malinki nam dał „za fatygę”.
Taka historia! Co najmniej jak TVN-u… więc chyba sami rozumiecie, że nie mogłam zachować jej dla siebie.