23 lutego 2015

Wyrok wydali, wyrok wykonali...


Wiadomo o co chodzi, a raczej o kogo… Nie jest niczym odkrywczym, że media uwielbiają sensacje. Przysparza im ona widzów, czytelników, odbiorców. To chodliwy towar. Afera z Kamilem Durczokiem ogarnęła polskie społeczeństwo jak moda na Tamagoczi (za nic nie wiem jak się to pisze) w czasach mojego dzieciństwa. Jasne, sprawa wzbudza kontrowersje tym bardziej, że dotyczy osoby znanej, wpływowej, mającej władzę. Nie zamierzam tu oceniać go, jak człowieka. Nie zamierzam komentować jego decyzji i poczynań, jako redaktora TVN. Nie zamierzam też dywagować czy pan Durczok molestował seksualnie koleżanki z pracy oraz czy dopuszczał się mobbingu.  Nie zamierzam, bo tego nie wiem. Wie to tak naprawdę jedynie sam wspominany oraz rzekoma ofiara. Piszę „rzekoma”, bo póki co nie ma żadnych konkretnych dowodów na to, że jest nią naprawdę. O słynnym już niemal „białym proszku” też nie będę się wypowiadać. Serio? W dzisiejszych czasach mamy oceniać kogoś przez pryzmat jego przygód z narkotykami? No błagam! O czym więc ja tutaj? Otóż o samosądzie. Oooo taaaak! Jesteśmy w tym doskonali. Jeszcze przed ukazaniem się dzisiejszego artykułu „Wprost”, pod samym oświadczeniem redakcji, ludzie dopuścili się publicznego linczu Durczoka. Nie zostawiają na nim suchej nitki. Definiuje go jakże dobrze wszystkim znane nagranie z „Rurkiem i up****lonym stołem”, a fakt że odeszła od niego żona, przesądza o wszystkim.  No Ludzie! Tak nie można! Nie znamy faktów! Nie ujawniono dowodów (o ile takie w ogóle są)! Nie podano tak naprawdę zbyt wielu szczegółów prócz tej jednej historii, jednej ofiary.

Jasne! Może się okazać, że rzeczywiście Durczok to nadużywający władzy i pozycji zbok, i wówczas należy mu się potępienie. Wówczas dajcie upust emocjom. Ale póki co, facet wciąż i nadal jest niewinny, bo winy mu nie udowodniono. Póki co, jak dla mnie, padł ofiarą medialnej nagonki i nie zdziwię się, jeśli za jakiś czas okaże się, że w tym właśnie okresie nasz Rząd przepchał kolejną ustawę kopiącą w dupę polskie społeczeństwo. Serio. Skupianie uwagi odbiorców na równie sensacyjnych wątkach, to nie raz już stosowany fortel. I to nie jest tak, że ja nie wierzę, że on może być winny. Może, jak najbardziej. Ale ja tego nie wiem i Ty też nie. Powstrzymaj się więc od rozemocjonowanych komentarzy w sieci. Chociaż nie. Pisz sobie. Przecież ja też tu sobie piszę. Ale zastanów się dwa razy, zanim wyrazisz jakąś opinię. Zwłaszcza tak krzywdzącą.

15 lutego 2015

Weekendowe fotostory




Podejrzewam, że nie będę oryginalna, gdy napiszę, że w weekend korzystaliśmy z pogody ile wlezie. Groszku szurał butem po rewirach, a i Rynek zaliczył i bańki były i radość Jego bezcenna. Z resztą sami zobaczcie…



 







14 lutego 2015

Samodzielność. Czy to już?



Phoyo by Azarkevich Lidziya

Groszek kończy dziś 16 miesięcy. Powtarzam się, ale naprawdę nie wiem kiedy to minęło. To już taki chłopiec. Coraz więcej mówi, jest coraz bardziej samodzielny, można nawiązać z nim interakcje… Taki mały człowieczek, mała osoba. Kilka dni temu dosyć gwałtownie to do mnie dotarło, w bardzo prozaicznej sytuacji. Dzieciaki w żłobku dostają po południu przekąskę, tego dnia było to jabłko. Umyte, całe jabłko ze skórką. Zamierzałam standardowo podać je młodemu w domu w postaci obranych i pokrojonych kawałków lub nawet zetrzeć na tarce. No przecież jak inaczej mój maluszek ma to zjeść? Gdy ubierałam płaszcz, Groszku trzymał jabłko w obu rączkach i nagle zaczął sobie swobodnie gryźć. Jak dorosły. Czaicie to?!? Mój mały synuś, bąbelek maleńki, nieporadny przecież taki i karmić go trzeba i w ogóle, a on sobie sam to jabłko… tak na luzaku, ze skórką (olaboga z tą skórką, która mu przecież siądzie na ścianie żołądka i brzuszek go będzie bolał albo co gorsza spowoduje falę wymiotów na prawo i lewo). Wtedy dotarło do mnie - to już jest całkiem duży chłopiec. Wiadomo, ze nie dam mu do ręki noża i widelca, żeby sobie schaboszczaka pokroił, ale muszę zdać sobie z tego sprawę (właściwie to oboje z M. musimy), że jego samodzielność osiąga kolejne pułapy, że nabywa nowe umiejętności, że w wielu sytuacjach radzi już sobie sam. Rozmawialiśmy później o tym z M. i od tego czasu zaczęliśmy dawać mu nieco więcej swobody w niektórych kwestiach. Wiadomo, dawanie rozumnej swobody, adekwatnej do wieku jest sztuką wychowania, zatem staramy się to stopniować i intuicyjnie pozwalać mu na pewne rzeczy.
Wydarzenie to zbiegło się z przeczytaniem przeze mnie tekstu o tym, jak niesamodzielni bywają mężczyźni i na jak niesamodzielne jednostki wychowujemy nasze dzieci. Chodziło głównie o chłopców, ale myślę, że może się to tyczyć obu płci. Skłania to do przemyśleń, bo o ile intencje Matki z reguły są dobre, o tyle nieumyślnie „upośledza” ona swoje dziecko społecznie i czyni z niego „kalekę” w dorosłym życiu. Ja, w wieku 7 lat, biegałam z kluczem na szyi, byłam w stanie obrać ziemniaki, utłuc i opanierować kotlety, posprzątać pokój czy nastawić pranie. Miałyśmy z Sis swoje obowiązki, które uczyły nas samodzielności, ale też dyscypliny. Wiadomo, że różnie było z ich wykonywaniem, ale to też pewien etap zmagań wychowawczych. Obecnie dzieciaki nie biegają z kluczem na szyi, baaa, one nawet nie mogą często same iść do szkoły. Wszędzie są prowadzane przez rodziców. Nie biegają też do sklepu po drobne zakupy, bo coś mogłoby im się stać, bo ktoś by im źle wydał resztę i je oszukał, bo to, bo tamto... Nie podgrzewają sobie zupy, bo mogłyby się oparzyć, tudzież puścić cały dom z dymem. Wiem, że zagrożeń wokół jest znacznie więcej, niż gdy my byliśmy dziećmi, ale też nie popadajmy w paranoję. Nie chcesz puszczać swojego dzieciaka samego do szkoły? Ok, niech idzie z kolegami. W grupie raźniej. Nie przekonuje Cie to? Rozumiem, ale w takim razie znajdź takie czynności, które może i powinien robić samodzielnie. Raz, że budujesz u swojego dziecka pewność siebie, że może, że potrafi, że da radę. Dwa, że przydzielasz mu obowiązki, więc uczy się z nich wywiązywać, być za coś odpowiedzialny, ponosić konsekwencje. Trzy, zdobywasz pomoc w czynnościach domowych – zdecydowanie bezcenne! Niech wkłada i wyciąga naczynia ze zmywarki. Niech myje te naczynia, jeśli zmywarki brak. Niech posegreguje pranie (o! ta czynność jest szczególnie wskazana, bo do dziś pamiętam jak mój mąż, gdy ze sobą zamieszkaliśmy wrzucił do białego prania moje gacie z czerwoną obwódką – jak się domyślacie, wszystko było różowe). Także ten… zdecydowanie niech uczy się segregować brudną bieliznę. Niech  nakrywa do stołu i z niego sprząta. Niech przygotuje kanapki dla całej rodziny. Jasne, że nie zlecisz tego 4-latkowi, ale dzieci w wieku szkolnym powinny już dawać radę, nie sądzisz? Moja siostrzenica za miesiąc kończy 6 lat i wiem, że dałaby radę. Może nie pokroić warzywa na te kanapki, ale jakby miała wszystko naszykowane w lodówce, to śmiało mogłaby posmarować chleb i poukładać na nim składniki a później wszystko na talerzu. Proste? Proste!

Czemu o tym piszę? Bo po pierwsze bulwersują mnie takie totalnie niezaradne życiowo jednostki, które nie potrafią zagrzać wody na herbatę. Zdarzają mi się Klienci, których Matki dzwonią do nas i załatwiają sprawę za syna, podczas gdy on siedzi tuż obok niej w fotelu. Poważnie! I wiecie co jest najgorsze? Że ja mam zapędy na bycie taką właśnie Matką. Taka nadopiekuńczą, chuchającą, dmuchającą. Akcja z jabłkiem poniekąd mnie w tym utwierdziła. Na szczęście mam jeszcze sporo czasu, żeby nad sobą pracować i tłumić tę nadgorliwość. Dlatego apeluję i do Was Matki (i Ojcowie też, żeby nie było!), dawajcie swoim dzieciom rozumna swobodę, odpowiednią do ich wieku, umiejętności i do danej sytuacji. Pozwólcie im popełniać błędy, w przeciwnym razie nigdy się nie nauczą. Pamiętajcie też, że tu nie chodzi jedynie o zakres ich umiejętności i codziennych czynności. Chodzi tu również o budowanie pewności siebie, poczucia własnej wartości, nawiązywania relacji społecznych i szeregu innych cech, które przydadzą im się w dorosłym życiu. Pamiętajcie o tym na co dzień. To ważne.

11 lutego 2015

Mama wraca do pracy



Zdjęcie by www.partnerwithsheena.com/

Minął już trzeci miesiąc odkąd wróciłam do pracy po blisko 1,5 rocznej przerwie. Bałam się tego potwornie… bo Groszku do żłoba… bo nowa ekipa, którą mam zarządzać, gdy oni zdążyli się już zgrać i to ja jestem tą nową, obcą, złą… bo porzucam niejako swoje dziecko… bo trudno pogodzić rolę matki i karierę zawodową… Jak się okazało, bałam się zupełnie niepotrzebnie, choć nie twierdzę, że bezpodstawnie. Wszystkie tę lęki są uzasadnione, z czegoś wynikają, coś symbolizują. Jednak dzięki sprawnej organizacji, no i mojemu mężowi, jakoś udaje mi się to wszystko ogarnąć, wszystko pogodzić. Przyznaje też, że mimo fizycznego zmęczenia, psychicznie funkcjonuję o wiele lepiej i po powrocie do domu najzwyczajniej w świecie mam ochotę pobawić się z moim synem (gdzie ostatnimi czasy przed powrotem do pracy bywałam tak zmęczona, wręcz dojechana, że raczej średnio angażowałam się w wymyślanie nowych zabaw i tysięczne rzucanie piłeczki). Nigdy nie spodziewałam się, że to powiem, ale praca stała się dla mnie swego rodzaju odskocznią, baaa nawet odpoczynkiem. Podkreślić jednak trzeba, że nabrałam dużego do niej dystansu. Kiedyś mocno wszystko przeżywałam, przynosiłam prace do domu i w torebce i w głowie. Teraz zamykam drzwi i myślami jestem już z Groszkiem. Nikt ani nic nie jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi  (w każdym razie na pewno nie tak, jak to miało miejsce przed zajściem w ciążę). Po prostu, teraz to tylko praca. To, czym warto się przejmować, martwić, cieszyć, mam w domu. Jasne… są dni, że żałuję, że nie mogę zostać z Groszkiem do 3 r.ż. (albo i dłużej) w domu, że nie mogę uczyć go wszystkiego sama, po kolei, że to panie w żłobku, jako pierwsze, widzą jego rozwój, postępy… Ale potem uświadamiam sobie, że chyba nie do końca byłabym w tej sytuacji szczęśliwa, że nie do końca byłoby mi dobrze i obawiam się, że to odbijałoby się również na tych, których kocham przecież najbardziej na świecie.
Rozmawiałam ostatnio z żoną klienta… na moje pytanie, czym się obecnie zajmuje? odpowiedziała: „siedzę sobie w domu i wychowuję dzieci”. Odparłam niemal natychmiast: „zazdroszczę pani…”, na co ona: „proszę mi wierzyć, że chętnie bym się z tego domu wyrwała…” To nie była pretensja, roszczenie w jej głosie… To było coś, co czułam jeszcze niedawno i co czuje (z tego, co mi wiadomo) wiele kobiet, które wybrały prowadzenie domu, jako formę pracy zawodowej. To była tęsknota za niezależnością, za posiadaniem swojego terytorium, do którego domownicy nie mają wstępu. Rozumiem w zupełności fakt, że wiele Matek „siedzących” w domu (w tym także ja swego czasu), zdecydowały się na pisanie bloga czy szukanie innego azylu, pasji… Czegoś, co pozwoli im zdefiniować się inaczej, niż jedynie jako żonę i Matkę.

Chcę tym samym podkreślić, że w żadnym wypadku nie próbuję tu krytykować tych Matek, które z różnych względów (czasem z wyboru, a czasem z przymusu) zdecydowały się zrezygnować z kariery zawodowej, porzucić ją, w ogóle jej nie podjąć, na poczet rodziny i dzieci. Powiem nawet więcej! Teraz (czyli po moim powrocie do pracy, gdzie załapałam równowagę psychiczną) podziwiam Je jeszcze bardziej! Ostatnimi czasy dosyć często podkreśla się jak ciężką i wymagającą pracą jest prowadzenie domu. I mimo, że ja mam mniej czasu na wszystkie te czynności, to jest mi zdecydowanie łatwiej, bo mam odskocznię, której niektórym Mamom z pewnością czasami brakuje. Dlatego: Mamo! (która nie śpisz po nocach, bo lada dzień wracasz do pracy po macierzyńskim czy wychowawczym) nie martw się! Początki będą trudne, ale z pomocą bliskich (albo nawet sama) zorganizujesz się tak, że żadna sfera Twojego życia nie ucierpi, a Ty z pewnością poczujesz się dowartościowana (zarówno w sferze osobistej, jak i zawodowej). Z kolei: Mamo! (która prowadzisz dom, dbasz o męża i wychowujesz dzieci, zapewniając im strawę, opiekę i przednią zabawę) wielki pokłon w Twoją stronę, bo wykonujesz naprawdę kawał dobrej roboty. Pozwól sobie jednak czasami na mały egoizm: wyskocz do kosmetyczki, umów się na kawę z przyjaciółką, albo przynajmniej zrób sobie wypaśną kąpiel z pianą i kieliszkiem wina – należy Ci się, pamiętaj o tym!

9 lutego 2015

Ah co to był za weekend...


Co to był za wyjazd, co to był za weekend…! Może fizycznie nie czuję się jakoś szczególnie wypoczęta, bo trochę posiedzieliśmy w sobotę wieczorem, a Groszku z rana okazał się bezlitosny i obudził nas o 6:30, ale za to psychicznie – luz, relax, reset totalny. Kupa śmiechu. Pyszne żarełko. Wybawione dzieciaki. Czego chcieć więcej? Ale po kolei…
Od jakiegoś już czasu planowaliśmy wyjazd do Lublińca. Miejscowość może mało malownicza i uboga w atrakcje turystyczne, ale za to ludzie, którzy tam na nas czekają – do nich warto byłoby jechać nawet do Psiej Wólki. Najlepszy przyjaciel M. jeszcze z dzieciństwa, świadek na naszym ślubie i generalnie świetny facet (a jaki przystojny! Dziewczynyyyy, mówie Wam hehehe). Jego żona – nawet jak wstanie z łóżka, to wygląda jak modelka. Wysoka, szczupła, długie blond włosy… Do tego, jak tylko się poznałyśmy, to od razu „zaiskrzyło”. Nie raz rozmawiamy z M., że mamy szczęście, że tak się polubiłyśmy, bo z pewnością gdyby tak owa żona okazała się wredną francą, tudzież zadufaną w sobie paniusią, bądź też „pantofelkiem” (o intelekt orzęska mi tu chodzi), to z pewnością kontakty byłyby co najmniej utrudnione, a chłopaki widywaliby się zdecydowanie rzadziej. Na szczęście jest jak jest, a my spędzamy razem dobrych kilka weekendów w roku (pamiętacie ten wpis? to właśnie o nich było) i zawsze nam mało. Wisienką na torcie jest fakt, że niemal równocześnie zaszłyśmy w ciążę, a daty urodzenia naszych dzieci, dzieli równo 4 tygodnie. Tym samym, już w ciąży razem rozważałyśmy zagrożenia, choroby i wszystkie inne schizowate sytuacje. Razem też się uspokajałyśmy nawzajem, że dzieci będą zdrowe, porody lekkie (yyyy tu nam się nie udało za bardzo) i wszystko po prostu będzie dobrze. Teraz konsultujemy wszelkie katarki, kupki i krzywe stawianie nóżek. Dodatkowo córcia tychże przyjaciół właśnie rozpoczęła przygodę ze żłobkiem, zatem ja, (jako niemalże ekspert) służę radą i pomocą. Największy plus tej sytuacji jest taki, że nie zamęczamy tymi naszymi rozterkami, wątpliwościami i (nazwijmy to po imieniu!) schizami całego otoczenia, bo same dla siebie nawzajem jesteśmy wystarczającym audytorium (nasi mężowie chyba nie wiedzą, jakie mają szczęście). Jak się zatem można domyśleć, nasze spotkania (kiedyś we czwórkę, a teraz już w szóstkę) są zawsze pełne emocji, śmiechu i zwyczajnie sprawiają nam ogromna radochę. Nic, więc dziwnego, że na ten wyjazd czekaliśmy „przebierając nogami” i choroba Grosia rzuciła mroczny cień na całą eskapadę. Na szczęście w piątek okazało się, że syn nasz pierworodny jest na tyle zdrowy, że planowany od dawna wyjazd, wciąż jest możliwy do zrealizowania. A zatem pakowanie, szykowanie i fruuuu…
Na miejscu dzieciaki wśród zabawek – pełnia szczęścia. My zajadający pyszności. No i rozmowy, którym nie było końca. Byli z nami jeszcze jedni znajomi, wprawdzie bez dzieci ale „rokujący”, także pełen dom, gwar i naprawdę pięknie spędzony czas. Do tego bezdzietna koleżanka wprost uwielbia dzieci i zabawiała nasze latorośle znaczną część czasu, co pozwoliło nam choć trochę odsapnąć. Gdy dzieci posnęły dziewczyny zrobiły nasiadówkę w kuchni, a panowie drinkowali w pokoju. Najlepsza opcja imprezowa, jaka może być. Zleciało w oka mgnieniu, za chwilę był poranek, śniadanie, obiad i już trzeba było wracać. W sumie dobrze, że wyjechaliśmy stosunkowo wcześnie, bo na trasie przywitały nas śnieżyce i zawieruchy. Na szczęście na autostradzie nie było już tak źle i w miarę sprawnie dotarliśmy do domu. Jako, że Groszku zawsze część drogi przesypia, to i w tej kwestii dramatu nie było. Po powrocie byliśmy wszyscy troje tak padnięci, że zdążyliśmy zjeść kolację (jakże zwyczajna się wydawała w porównaniu z rarytasami, jakimi ugościła nas Pani Domu – zobaczcie na zdjęciach), wykąpać się i padliśmy we trójkę jak kawki.
Żeby jednak ukazać pełny obraz weekendowego resetu, poniżej kilka zdjęć… I to jedzenie… mmmmm.
















            

4 lutego 2015

Sztuka ogarniania rzeczywistości



Jak już wspominałam, Groszku chory. Dramat straszny, bo uszka go bolą, gorączkuje, nie chce jeść… Na dodatek na weekend zaplanowaliśmy sobie wyjazd do przyjaciół i gdy już wszystko dopięte jest niemal na ostatni guzik, taki psikus nam wyskoczył. Jednak do soboty jeszcze kilka dni i liczę, że się Młodzieniaszek wykuruje i będzie w formie na wojaże.

Na tę chwilę próbuję ogarnąć rzeczywistość, spędzając 90% czasu z Groszkiem na rękach. Człowiek jest totalnie bezradny wobec choroby takiego maluszka, aż płakać się chce. Jak już udało mi się przekonać go do odrobiny zupy i drzemki (w sumie, do tego drugiego nie musiałam go przekonywać, co widać, na załączonym obrazku), mam chwilę żeby posprzątać, nastawić drugie danie, zrobić coś koło siebie (np. przebrać się z piżamy w dres, a nadmienię że jest 13:07) i chwilę odsapnąć. Od razu przypominają mi się czasy, zanim wróciłam do pracy. Kładłam młodego, sprzątałam, stawiałam obiad, pranie, prasowałam, a gdy wreszcie wszystko było w miarę ogarnięte i szykowałam sobie coś do jedzenia czy kawę, w momencie, kiedy siadałam, słyszałam płacz z sypialni. I szlag trafił ciepłą kawę. Podobnie było, gdy planowałam się zdrzemnąć podczas Jego drzemki – zamiast robić to od razu, to durna latałam z mopem czy żelazkiem i w chwili, gdy przykrywałam się cieplutkim kocem, słyszałam „eeeeeee…”. Z czasem (a dokładniej, gdy Groszek zaczął zwiększać częstotliwość nocnych pobudek, co było bezpośrednio sprzężone z moim poziomem funkcjonalności), nauczyłam się kłaść z nim i olewać wszystko. Wiązało się to z większym syfem w mieszkaniu i wiecznie pełnym koszem rzeczy do prasowania, ale przynajmniej nie warczałam na wszystkich wkoło. Macierzyństwo sztuką wyborów… nawet takich błahych. 

3 lutego 2015

Kilka rzeczy, które już nigdy nie będą takie same

Rodzi się dziecko. Twoje dziecko. I nagle świat wywraca się do góry nogami. Wszystko widzisz inaczej. Co innego Cię cieszy, co innego wkurza… Zmienia się totalnie wszystko. Oto kilka rzeczy, które nigdy już nie będą takie same:
Hałasy i dźwięki ulicy – kiedyś obojętne i ledwo zauważalne, a dziś? Czy te samochody muszą tak trąbić?, Czemu ten pies tak szczeka?, Śmiejące się nastolatki? Nosz do cholery, przecież mi tu dziecko śpi!!!
Muzyka w galeriach – kiedyś mierząc nową bluzkę podrygiwałaś/eś sobie w rytm muzyki płynącej z głośników? Teraz nieeee! Teraz wkurza Cię na maxa, że coś tam grajdoli zdecydowanie za głośno i rozdrażnia i Ciebie i dziecię Twe.
Praca. Raport miesięczny czy roszczeniowy klient – kiedyś spędzały Ci sen z powiek? Teraz masz luuuuuz i dystans. Przecież i tak zdążysz na czas z raportem, a z klientem jakoś się dogadasz (albo i nie). Obecnie Twoje prawdziwe problemy, to: czy on(a) stawia dobrze stópki? Co z kaszkami, o których pisali w gazecie? Dawać je latorośli czy przerzucić się na inne? Który żłobek/przedszkole będzie najlepsze? Czy w tych rajtkach nie będzie jemu/jej za ciepło? Oto są prawdziwe problemy!
Infrastruktura i komunikacja miejska  –  dotychczas:  idziesz schodami, stajesz byle gdzie, siadasz jak jest wolne – finto. Obecnie: nie ma podjazdu dla wózków? klniesz pod nosem. Przepychasz się między ludźmi, walczysz o miejsce, w którym możesz normalnie stanąć z wózkiem, początkowo z kulturą, z czasem przejeżdżasz komuś po nogach.
Zakupy. Kiedyś po prostu nie stanowiły one problemu. Dziś wybierasz sklep, w którym po pierwsze: są kasy pierwszeństwa, po drugie: mieścisz się z wózkiem między regałami (serio!), po trzecie: mają tam wózki na zakupy, w których co większego malucha możesz w nich sadzać, wcisnąć bułkę w rękę i w spokoju kupić to, co potrzeba. Względnie robisz zakupy online z dostawą do domu.
Rozrywka. Rozrywką dla ludzi nieposiadających dzieci są wyjścia do klubów, kawiarni, kina. Rozrywką dla rodziców są wyjścia jakiekolwiek (w tym wyskoczenie do osiedlowego sklepiku, bo brakło jajek), pobyt w łazience bez brzdąca dobijającego się, wyjącego i drapiącego w drzwi, wypicie ciepłej kawy i zjedzenie ciepłego posiłku (to w sumie nie rozrywka, a luksus) i przeczytanie w spokoju książki (mam tu na myśli więcej niż pół strony).
Wizyty u znajomych. Zamiast podziwiać ich nową sofę, od wejścia robisz szybki rekonesans potencjalnych zagrożeń. Odsuwasz szklanki z brzegu stołu, właściwie wszystko, co się na stole znajduje przesuwasz na środek. Ramki, świeczniki – wszystko to wróży kłopoty. Telewizor najchętniej wyniosłabyś do drugiego pokoju albo schował/a w szafie. Prócz względów bezpieczeństwa latorośli i otoczenia, robisz to też po to, żeby znajomi chcieli zaprosić Cię ponownie.
I mimo, że nic już nie będzie takie samo, a Twoje postrzeganie świata zmieniło się diametralnie, nie zamieniłabyś tego na nic w świecie, a fakt, że jesteś, że wychowujesz swoje dzieci, że są one zdrowe i że możesz sobie na nie czasem ponarzekać, to największe szczęście, jakie Cię w życiu spotkało.