Mawiają, że nawet największy
sukces, największa radość nie smakuje, jeśli nie ma się ich z kim dzielić…
Człowiek zawsze chciałby więcej, lepiej, bardziej, czasem zapominając po co to
robi i dla kogo. A nawet, jeśli robi to dla siebie, to naprawdę dobrze jest,
móc komuś o tym zwyczajnie opowiedzieć. Bo przecież „szczęście, to jedyna
rzeczy, która się mnoży, kiedy się ją dzieli” (jak widać, mam dzień ckliwych
cytatów rodem z „demotów”, no ale co zrobić, kiedy mi to tu pasuje idealnie?).
No a na to szczęście składają się takie małe, codzienne radości. Dobre wyniki w
pracy, karmienie kaczek w sobotnie przedpołudnie, spacer z dłonią wsuniętą w
czyjąś kieszeń… Wtedy człowiek czuje się szczęśliwy. Tylko tyle i aż tyle.
Jedną z takich małych
radości, obecnych u nas od zawsze (w sensie odkąd jesteśmy z M. razem), jest
Jarmark Bożonarodzeniowy. Uwielbiam po prostu i rok rocznie odliczam dni, do
jego rozpoczęcia. Małżonek mój ma podobnie, więc jak dzieci, przebieramy
nogami. Teraz jeszcze jest Groszku i w tym roku po raz pierwszy bardziej
czerpać będzie z tych wszystkich atrakcji. A jest ich naprawdę masa. Śnieżna
kula, szczudlarze – anioły, krasnale i renifery, grzańce co roku w innych
kubeczkach (to akurat niekoniecznie dla Groszka), oscypki z grilla z żurawiną,
pajda chleba ze smalcem „na wypasie”, karuzela i Bajkowy Lasek. Wymieniać bym
mogła przez pół strony, a tak naprawdę trzeba to po prostu zobaczyć.
Uczestniczyć w tym. Polecam ogromnie!
W tym roku otwarcie Jarmarku
odbyło się już w miniony piątek. Oczywiście, jako że z natury Polak =
malkontent, ludzie narzekają, że za wcześnie (w poprzednich latach Jarmark
rozpoczynał się raptem 2-3 dni później), że pogoda nie ta (tak, jakby otwarcie
Jarmarku za tydzień lub dwa, mogło ją zmienić), że nie czuć „magii Świąt” (ja
tam czuję, więc nie rozumiem o co kaman), no ale Jarmark tak czy inaczej
otwarty i już się kręci. Się dzieje. Choinka ogromna, jak co roku, zostanie
uroczyście rozświetlona w Mikołajki. Z głośników płynie „Last Christmas”
Wham’u. Nawet temperatura spadła w okolice zera, a dziś przez chwilę
odnotowałam pierwsze płatki śniegu. No i, jak wynika z powyższego opisu,
byliśmy z Groszkiem na Jarmarku. Wypadło cudnie, bo zjawili się przyjaciele z
dzieciakami, które opanowały spory kawałek rynku (po raz kolejny przekonuję się
jak fajnie jest mieć dziecko w podobnych wieku, jak dzieci znajomych).
Oczywiście, żeby zamienić choć słowo, zapychaliśmy dzieciory goframi,
fundowaliśmy przejażdżki wozem strażackim na karuzeli, bądź koczowaliśmy pod
„oknem” bajki o „Czerwonym Kapturku”, bo Bąble jednocześnie lubią i boją się
wilka. Było naprawdę, naprawdę cudnie. Ale jak się zapewne domyślacie, jest
jedno „ale”. I to „ale” łączy się bezpośrednio z pierwszymi zdaniami tego
posta. Nie miałam z kim dzielić tej radości. To znaczy, oczywiście z Grosiem –
bo widzieć jego błyszczące oczy gdy dzwonił dzwonkiem w wozie strażackim –
bezcenne. I gdy gofra wcinał, trzymając go w zmarzniętych łapkach. No i
przyjaciele byli – roześmiani, rozgadani. To są takie chwile, które zostają w
sercu, choć pozornie nic przecież nie wnoszą, niewiele znaczą. No ale… ale ten
Jarmark od zawsze był NASZ. Zawsze chadzaliśmy tam razem. Razem wspominaliśmy
to, co było w latach poprzednich. Razem wyliczaliśmy co jest nowego, a czego
już nie ma. I oscypek z grilla zawsze razem. Ja biorę z żurawiną, a M. bez (bo
niby nie lubi) i zawsze mi tę żurawinę podkrada. To już też tradycja. A w tym roku…
W tym roku za dużo miałam tej żurawiny. I całą porcję churros’ów zeżarłam i
mnie zemdliło, bo z M. to my się zawsze dzielimy, że po połowie, żeby więcej
móc skosztować. A teraz nie miałam z kim. I powiem Wam, że nadal cieszy ten
Jarmark, ale to już nie to samo, gdy nie ma obok mnie tego, z kim tę radość
mogłabym dzielić.