23 listopada 2015

Jarmark Bożonarodzeniowy




Mawiają, że nawet największy sukces, największa radość nie smakuje, jeśli nie ma się ich z kim dzielić… Człowiek zawsze chciałby więcej, lepiej, bardziej, czasem zapominając po co to robi i dla kogo. A nawet, jeśli robi to dla siebie, to naprawdę dobrze jest, móc komuś o tym zwyczajnie opowiedzieć. Bo przecież „szczęście, to jedyna rzeczy, która się mnoży, kiedy się ją dzieli” (jak widać, mam dzień ckliwych cytatów rodem z „demotów”, no ale co zrobić, kiedy mi to tu pasuje idealnie?). No a na to szczęście składają się takie małe, codzienne radości. Dobre wyniki w pracy, karmienie kaczek w sobotnie przedpołudnie, spacer z dłonią wsuniętą w czyjąś kieszeń… Wtedy człowiek czuje się szczęśliwy. Tylko tyle i aż tyle.
Jedną z takich małych radości, obecnych u nas od zawsze (w sensie odkąd jesteśmy z M. razem), jest Jarmark Bożonarodzeniowy. Uwielbiam po prostu i rok rocznie odliczam dni, do jego rozpoczęcia. Małżonek mój ma podobnie, więc jak dzieci, przebieramy nogami. Teraz jeszcze jest Groszku i w tym roku po raz pierwszy bardziej czerpać będzie z tych wszystkich atrakcji. A jest ich naprawdę masa. Śnieżna kula, szczudlarze – anioły, krasnale i renifery, grzańce co roku w innych kubeczkach (to akurat niekoniecznie dla Groszka), oscypki z grilla z żurawiną, pajda chleba ze smalcem „na wypasie”, karuzela i Bajkowy Lasek. Wymieniać bym mogła przez pół strony, a tak naprawdę trzeba to po prostu zobaczyć. Uczestniczyć w tym. Polecam ogromnie!
W tym roku otwarcie Jarmarku odbyło się już w miniony piątek. Oczywiście, jako że z natury Polak = malkontent, ludzie narzekają, że za wcześnie (w poprzednich latach Jarmark rozpoczynał się raptem 2-3 dni później), że pogoda nie ta (tak, jakby otwarcie Jarmarku za tydzień lub dwa, mogło ją zmienić), że nie czuć „magii Świąt” (ja tam czuję, więc nie rozumiem o co kaman), no ale Jarmark tak czy inaczej otwarty i już się kręci. Się dzieje. Choinka ogromna, jak co roku, zostanie uroczyście rozświetlona w Mikołajki. Z głośników płynie „Last Christmas” Wham’u. Nawet temperatura spadła w okolice zera, a dziś przez chwilę odnotowałam pierwsze płatki śniegu. No i, jak wynika z powyższego opisu, byliśmy z Groszkiem na Jarmarku. Wypadło cudnie, bo zjawili się przyjaciele z dzieciakami, które opanowały spory kawałek rynku (po raz kolejny przekonuję się jak fajnie jest mieć dziecko w podobnych wieku, jak dzieci znajomych). Oczywiście, żeby zamienić choć słowo, zapychaliśmy dzieciory goframi, fundowaliśmy przejażdżki wozem strażackim na karuzeli, bądź koczowaliśmy pod „oknem” bajki o „Czerwonym Kapturku”, bo Bąble jednocześnie lubią i boją się wilka. Było naprawdę, naprawdę cudnie. Ale jak się zapewne domyślacie, jest jedno „ale”. I to „ale” łączy się bezpośrednio z pierwszymi zdaniami tego posta. Nie miałam z kim dzielić tej radości. To znaczy, oczywiście z Grosiem – bo widzieć jego błyszczące oczy gdy dzwonił dzwonkiem w wozie strażackim – bezcenne. I gdy gofra wcinał, trzymając go w zmarzniętych łapkach. No i przyjaciele byli – roześmiani, rozgadani. To są takie chwile, które zostają w sercu, choć pozornie nic przecież nie wnoszą, niewiele znaczą. No ale… ale ten Jarmark od zawsze był NASZ. Zawsze chadzaliśmy tam razem. Razem wspominaliśmy to, co było w latach poprzednich. Razem wyliczaliśmy co jest nowego, a czego już nie ma. I oscypek z grilla zawsze razem. Ja biorę z żurawiną, a M. bez (bo niby nie lubi) i zawsze mi tę żurawinę podkrada. To już też tradycja. A w tym roku… W tym roku za dużo miałam tej żurawiny. I całą porcję churros’ów zeżarłam i mnie zemdliło, bo z M. to my się zawsze dzielimy, że po połowie, żeby więcej móc skosztować. A teraz nie miałam z kim. I powiem Wam, że nadal cieszy ten Jarmark, ale to już nie to samo, gdy nie ma obok mnie tego, z kim tę radość mogłabym dzielić.

20 listopada 2015

Kierunek - zmiany




Pewna dobra duszyczka podsunęła mi ostatnio bardzo mądry tekst. O zmianach i lęku przed nimi. O naszych wewnętrznych blokadach i konieczności ich pokonania, w przeciwnym razie utkniemy w tym „nigdzie” na zawsze, a frustracja będzie tylko narastać.
Nie lubię zmian. Nigdy nie lubiłam. Lubię stabilizację i to, co znam, bo dzięki temu zyskuję poczucie bezpieczeństwa. Ale przecież zmiany są nieuniknione. Świat zmienia się każdego dnia i to nas niejako obliguje do weryfikowania swoich uczuć, światopoglądu, gustów i upodobań. Co więcej, są pewne sytuacje, pewne sfery w naszym życiu, które tych zmian absolutnie wymagają. Może nie nieustannie, ale przynajmniej raz na jakiś czas potrzebne jest swego rodzaju „odświeżenie”. Jak już pisałam, ja zmian nie lubię, więc z reguły bronię się przed nimi rękami i nogami, choć przecież, skoro coś z zmieniamy, to z reguły na lepsze. No i dążąc do tego „lepszego”, spięłam to, co popularne powiedzenie nakazuje i zgodnie ze wspomnianym wyżej tekstem spisałam wszystkie „za” i „przeciw”. Sposób banalny, acz skuteczny. Zawsze! (choć nie zawsze chcemy się do tego przyznać) Prawdę mówiąc owych plusów i minusów nie musiałabym nawet spisywać. One kotłowały się w mojej głowie od dawna. Uporządkowałam je zatem, od początku znając wynik i ku zaskoczeniu samej siebie, zrobiłam krok. Na razie jest to krok „w kierunku”, mały, całkiem niewielki, ale on jest początkiem. Środkiem do osiągnięcia celu. A cel ten, gdy już go osiągnę, przyniesie radość i spełnienie.
Tak więc trzymajcie mocno za mnie kciuki, co bym się nie wycofała po drodze (choć oficjalnie i publicznie zarzekam się, że nie tym razem), a Was samych zapraszam do lektury owego „prowodyra” ,  bo przekonana jestem, że po trochu jest to o każdym z nas…

10 listopada 2015

A później to już z górki...




M. nadal daleko ciałem, choć sercem ciągle przy nas. Ciężko jest tak osobno. Nigdy bym się nie zdecydowała na takie życie „na dłużej”. A może to już jest to „dłużej”? Bo co dla kogo to znaczy? Dla nas rok to niby jeszcze krótko, a każdego dnia skreślam kolejną liczbę w kalendarzu. I w samotne wieczory zaglądam do pustego kubka po herbacie i nie ma mi kto zrobić nowej. I na niedzielny spacer z Groszkiem sami idziemy. Rok. „Tylko” rok. Dla innych miesiąc byłby już nie do zniesienia. Ale podjęliśmy decyzję, więc zmagamy się, walczymy… Chociaż ciężka to walka i zdecydowanie nierówna. I wysoką cenę ponosimy za tę decyzję. Nie wiem kto bardziej, kto z nas wyższą… Ja – wnosząc na drugie piętro śpiącego Groszka w wózku, zakupy, pampki i jeszcze autko spadło i awizo w skrzynce, a poczta przecież do 17-tej…? Czy M. – którego nie budzi szczebiotliwy głosik każdego dnia, który nie widzi jak syn buduje coraz to wyższe wieże z klocków, garaże dla autek, składa coraz to trudniejsze zdania w tym poplątanym, dziecięcym szyku? A może Groszek właśnie, który rankiem klepie puste miejsce w łóżku stwierdzając „tatusia nie ma”? Nie wiem czy stojąc przed tym wyborem po raz drugi, zdecydowalibyśmy się na taki krok. Ale bliżej już, niż dalej… Za pasem Święta i cudny, wspólny czas. A później to już z górki… tylko jeszcze teraz musimy się wspólnie na tę górkę wdrapać.