Photo by Clare Adams www.flickr.com
Czytałam kiedyś taki artykuł
o zwyczajach i tradycjach w XIX wieku w Rosji, gdzie małżeństwa miały obowiązek
na weekend oddawać dzieci dziadkom bądź opiekunkom, a sami musieli ze sobą rozmawiać,
uzewnętrzniać wszelkie żale i smutki, mówić co ich boli, co wkurza, co
niepokoi. Taka terapia małżeńska dawnych czasów. Rozmowa musiała trwać póty,
póki para nie doszła do porozumienia. Dzięki temu nie chowano urazy, facet nie musiał
się domyśleć dlaczego trzeci dzień z rzędu chodzisz z fochem i psioczysz pod
nosem, a babka z przyzwoleniem mogła wyrzygać jak wkurzają ją jego porozrzucane
po całym domu gacie. Czyż to nie genialne? I to jeszcze odgórne zarządzenie
nakazywało oddać komuś dzieci i zająć się pielęgnacją związku. No z
pocałowaniem ręki przyjęłabym dziś taką opcję. No bo która z nas nie marzy o
tym, by mieć trochę czasu ze swoim lubym bez dzieci. Ale nie takiego czasu,
gdzie sprzątacie, robicie zakupy, płacicie rachunki i wykonujecie milion innych
prozaicznych, acz niezbędnych do funkcjonowania, czynności. Taki czas tylko dla
Was, kiedy możecie skupić się wyłącznie na sobie nawzajem – bezcenne. Niestety,
nie każdy z nas ma możliwość pozbycia się swych ukochanych latorośli, nawet na
chwilę. Przyczyny są różne: czasem nie ma komu tych dzieci sprzedać – tak, jak
u nas, gdy jesteśmy tu praktycznie sami. Czasem, mimo że jest komu, to jakoś
nic z tego nie wychodzi. Sęk w tym, żeby wygospodarować taki czas zawsze, bez
względu na okoliczności. Wiadomo, że to nie tak, że dziś o 12-tej siadamy i
gadamy, bo bywa różnie i proza życia potrafi nas paradoksalnie zaskoczyć.
Chodzi o to, żeby chociaż raz w tygodniu mieć chwilę na rozmowę z osobą, z
którą żyjesz.
Znam parę, która urządzała
sobie pogaduchy w wannie, Kupa piany i pachnących olejków, świeczki, drineczki
i oni gadający o tym , że lodówkę szlag trafił ;) Mieli swój rytuał, swój azyl
i to sprawiało, że mimo przeróżnych zdarzeń, jakie ich spotykały, dawali radę.
Razem. Czasem pod wiatr, czasem z wiatrem, ale wciąż razem. Inni nie potrafiąc
rozmawiać o problemach, bo zawsze kończyło się to awanturą, pisali do siebie
sms-y. Śmieszyło mnie to ogromnie, ale po dłuższym zastanowieniu doszłam do
wniosku, że to ich sposób i jeśli działa, to niech to będą nawet te sms-y.
My z M. mamy spacery.
Praktycznie od początku, odkąd się znamy włóczyliśmy się popołudniami po pracy,
a w weekendy to już w ogóle potrafiliśmy zejść pół miasta. W różne miejsca, od
Jarmarku na rynku, po piwo nad strumykiem. To był zawsze nasz czas. Nic innego
nas nie absorbowało – komputer, tv, nawet telefony staramy się wyciszać albo
zostawiać w domu. Jak urodził się Grosio, to automatycznie przeszliśmy na opcje
wspólnych spacerów z wózkiem. I chociaż w tygodniu bywa z tym różnie, to w
weekendy zawsze, przynajmniej jeden raz idziemy na wspólny spacer, podczas
którego obgadujemy wszystkie ważne i mniej ważne sprawy. Dzięki temu wiemy, co
się dzieje u nas nawzajem. Co w pracy, co w domach rodzinnych, co nas boli, trapi,
cieszy. Bo przy dziecku jest naprawdę trudno na takie rozmowy. Próbowaliśmy też
ze wspólnym wieczornym posiłkiem, ale często kończy się na tym, że każde z nas
siedzi z telefonem (serio, przy stole. Wieeeem – słabe to na maxa ) albo
włączamy jakiś serial. Dlatego te nasze spacery zaczęliśmy celebrować jeszcze
bardziej, jeszcze mocniej, bo to one stanowią ten czas, kiedy jesteśmy w stanie
w tej codziennej rutynie, bieganinie, szarpaninie o lepsze jutro, skupić się na
chwilę nad nami, nad tym by pielęgnować łączące nas uczucie. Trochę patetycznie
to brzmi, ale tak mi się jakoś słowa układają. Sens jednak bez względu na
słownictwo, pozostaje ten sam. Mamy nawet taki plan, by w przyszłości (jak już
Groszek i jego „pozostająca w fazie planów” siostra - Marchewka, będą więksi)
wprowadzić taki rytuał rodzinnych spacerów w sobotę lub niedzielę. Żeby te
dzieciaki też miały kiedy się nam wygadać. Żebyśmy my wiedzieli co u nich. Żeby
w nawyk im weszło, że mama czy tata zawsze wysłucha, a rozmowa jest kluczem do
rozwiązywania problemów. Obyśmy ten nasz plan gładko w życie wdrożyli. Bardzo
bym chciała.
Usłyszałam ostatnio do
znajomej, że jej mąż nigdy nie chodzi z nią na spacery z dzieckiem. I to
właściwie było bodźcem do napisania tego postu. Nie zamierzam ich krytykować.
Daleka jestem od tego. Ale było to dla mnie tak zaskakujące i dziwne, że myśl ta,
wciąż mi się gdzieś tam w głowie kotłuje. Bo my z M. na te spacery zawsze czekamy.
To jest taki nasz rytuał. Ale pewnie każda para ma inaczej i zwyczajnie czas na
rozmowę znajdują w innych okolicznościach. Bo kiedy dopada nas codzienność, to
ta rozmowa jest połową sukcesu, żeby to, co między Wami jest, wciąż działało.
Wiem, nic to odkrywczego, ale wiem też, że o tych „normalnych” sprawach też
czasem trzeba innym i sobie przypomnieć. Znam pary, które nie rozmawiają.
Jasne, wypowiadają jakieś zdania, że przegląd się kończy, że w sobotę wpadnie
Monika z Arturem, że rachunek za prąd przyszedł, ale w tej wymianie zdań nie ma
rozmowy, nie ma dialogu. Ona wciąż się wścieka, że on nie chce odwiedzać Jej
siostry. On przewraca oczami że łóżko niezaścielone. To błahostki takie, ale to
często przez błahostki człowiek dochodzi do momentu, gdzie zebrało mu się „po
kokardę” i jak zaczyna „rzygać” tymi wszystkimi swoimi żalami, to wychodzi na
to, że nic nam w tej drugiej osobie nie pasuje, nie odpowiada, baaa nawet gdzieś
po drodze przestaliśmy ją lubić. Przez te błahostki właśnie. Przez takie
pierdoły.
Dlatego, po przeczytaniu
tekstu o tym, że kiedyś takie rozmowy pomiędzy małżonkami były przymusowe,
pomyślałam że może i nam czasem taki przymus by się przydał. Wiem, nic na siłę,
jednak są tacy, których trzeba kopnąć, bo sami się nie ruszą, a później płaczą
że cos się posypało. No jak miało się nie posypać, jak już od dawna żyliście
obok siebie a nie ze sobą? Znajdźcie więc i Wy taki swój sposób, rytuał, taki
moment, gdy ważni będziecie tylko Wy i nikt inny. Wy, Wasze odczucia, smutki,
Wasze radości (brzmię jak ksiądz na kazaniu? Bo jakieś takie wrażenie miałam
przez moment). Pozwólcie sobie pielęgnować to, co Was łączy. Podrzućcie
dzieciaki rodzicom. Przymknij oko na to, że teściowa daje dziecku kilogramy
cukru – od czasu do czasu przecież mu nie zaszkodzi. A jak nie macie komu
podrzucić, to idźcie na spacer, albo walnijcie się do łóżka i pogadajcie. Rozmowa.
To najlepsza terapia dla par, jaką znam.