21 marca 2015

Terapia dla par



Photo by Clare Adams  www.flickr.com

Czytałam kiedyś taki artykuł o zwyczajach i tradycjach w XIX wieku w Rosji, gdzie małżeństwa miały obowiązek na weekend oddawać dzieci dziadkom bądź opiekunkom, a sami musieli ze sobą rozmawiać, uzewnętrzniać wszelkie żale i smutki, mówić co ich boli, co wkurza, co niepokoi. Taka terapia małżeńska dawnych czasów. Rozmowa musiała trwać póty, póki para nie doszła do porozumienia. Dzięki temu nie chowano urazy, facet nie musiał się domyśleć dlaczego trzeci dzień z rzędu chodzisz z fochem i psioczysz pod nosem, a babka z przyzwoleniem mogła wyrzygać jak wkurzają ją jego porozrzucane po całym domu gacie. Czyż to nie genialne? I to jeszcze odgórne zarządzenie nakazywało oddać komuś dzieci i zająć się pielęgnacją związku. No z pocałowaniem ręki przyjęłabym dziś taką opcję. No bo która z nas nie marzy o tym, by mieć trochę czasu ze swoim lubym bez dzieci. Ale nie takiego czasu, gdzie sprzątacie, robicie zakupy, płacicie rachunki i wykonujecie milion innych prozaicznych, acz niezbędnych do funkcjonowania, czynności. Taki czas tylko dla Was, kiedy możecie skupić się wyłącznie na sobie nawzajem – bezcenne. Niestety, nie każdy z nas ma możliwość pozbycia się swych ukochanych latorośli, nawet na chwilę. Przyczyny są różne: czasem nie ma komu tych dzieci sprzedać – tak, jak u nas, gdy jesteśmy tu praktycznie sami. Czasem, mimo że jest komu, to jakoś nic z tego nie wychodzi. Sęk w tym, żeby wygospodarować taki czas zawsze, bez względu na okoliczności. Wiadomo, że to nie tak, że dziś o 12-tej siadamy i gadamy, bo bywa różnie i proza życia potrafi nas paradoksalnie zaskoczyć. Chodzi o to, żeby chociaż raz w tygodniu mieć chwilę na rozmowę z osobą, z którą żyjesz.
Znam parę, która urządzała sobie pogaduchy w wannie, Kupa piany i pachnących olejków, świeczki, drineczki i oni gadający o tym , że lodówkę szlag trafił ;) Mieli swój rytuał, swój azyl i to sprawiało, że mimo przeróżnych zdarzeń, jakie ich spotykały, dawali radę. Razem. Czasem pod wiatr, czasem z wiatrem, ale wciąż razem. Inni nie potrafiąc rozmawiać o problemach, bo zawsze kończyło się to awanturą, pisali do siebie sms-y. Śmieszyło mnie to ogromnie, ale po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że to ich sposób i jeśli działa, to niech to będą nawet te sms-y.
My z M. mamy spacery. Praktycznie od początku, odkąd się znamy włóczyliśmy się popołudniami po pracy, a w weekendy to już w ogóle potrafiliśmy zejść pół miasta. W różne miejsca, od Jarmarku na rynku, po piwo nad strumykiem. To był zawsze nasz czas. Nic innego nas nie absorbowało – komputer, tv, nawet telefony staramy się wyciszać albo zostawiać w domu. Jak urodził się Grosio, to automatycznie przeszliśmy na opcje wspólnych spacerów z wózkiem. I chociaż w tygodniu bywa z tym różnie, to w weekendy zawsze, przynajmniej jeden raz idziemy na wspólny spacer, podczas którego obgadujemy wszystkie ważne i mniej ważne sprawy. Dzięki temu wiemy, co się dzieje u nas nawzajem. Co w pracy, co w domach rodzinnych, co nas boli, trapi, cieszy. Bo przy dziecku jest naprawdę trudno na takie rozmowy. Próbowaliśmy też ze wspólnym wieczornym posiłkiem, ale często kończy się na tym, że każde z nas siedzi z telefonem (serio, przy stole. Wieeeem – słabe to na maxa ) albo włączamy jakiś serial. Dlatego te nasze spacery zaczęliśmy celebrować jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, bo to one stanowią ten czas, kiedy jesteśmy w stanie w tej codziennej rutynie, bieganinie, szarpaninie o lepsze jutro, skupić się na chwilę nad nami, nad tym by pielęgnować łączące nas uczucie. Trochę patetycznie to brzmi, ale tak mi się jakoś słowa układają. Sens jednak bez względu na słownictwo, pozostaje ten sam. Mamy nawet taki plan, by w przyszłości (jak już Groszek i jego „pozostająca w fazie planów” siostra - Marchewka, będą więksi) wprowadzić taki rytuał rodzinnych spacerów w sobotę lub niedzielę. Żeby te dzieciaki też miały kiedy się nam wygadać. Żebyśmy my wiedzieli co u nich. Żeby w nawyk im weszło, że mama czy tata zawsze wysłucha, a rozmowa jest kluczem do rozwiązywania problemów. Obyśmy ten nasz plan gładko w życie wdrożyli. Bardzo bym chciała.
Usłyszałam ostatnio do znajomej, że jej mąż nigdy nie chodzi z nią na spacery z dzieckiem. I to właściwie było bodźcem do napisania tego postu. Nie zamierzam ich krytykować. Daleka jestem od tego. Ale było to dla mnie tak zaskakujące i dziwne, że myśl ta, wciąż mi się gdzieś tam w głowie kotłuje. Bo my z M. na te spacery zawsze czekamy. To jest taki nasz rytuał. Ale pewnie każda para ma inaczej i zwyczajnie czas na rozmowę znajdują w innych okolicznościach. Bo kiedy dopada nas codzienność, to ta rozmowa jest połową sukcesu, żeby to, co między Wami jest, wciąż działało. Wiem, nic to odkrywczego, ale wiem też, że o tych „normalnych” sprawach też czasem trzeba innym i sobie przypomnieć. Znam pary, które nie rozmawiają. Jasne, wypowiadają jakieś zdania, że przegląd się kończy, że w sobotę wpadnie Monika z Arturem, że rachunek za prąd przyszedł, ale w tej wymianie zdań nie ma rozmowy, nie ma dialogu. Ona wciąż się wścieka, że on nie chce odwiedzać Jej siostry. On przewraca oczami że łóżko niezaścielone. To błahostki takie, ale to często przez błahostki człowiek dochodzi do momentu, gdzie zebrało mu się „po kokardę” i jak zaczyna „rzygać” tymi wszystkimi swoimi żalami, to wychodzi na to, że nic nam w tej drugiej osobie nie pasuje, nie odpowiada, baaa nawet gdzieś po drodze przestaliśmy ją lubić. Przez te błahostki właśnie. Przez takie pierdoły.
Dlatego, po przeczytaniu tekstu o tym, że kiedyś takie rozmowy pomiędzy małżonkami były przymusowe, pomyślałam że może i nam czasem taki przymus by się przydał. Wiem, nic na siłę, jednak są tacy, których trzeba kopnąć, bo sami się nie ruszą, a później płaczą że cos się posypało. No jak miało się nie posypać, jak już od dawna żyliście obok siebie a nie ze sobą? Znajdźcie więc i Wy taki swój sposób, rytuał, taki moment, gdy ważni będziecie tylko Wy i nikt inny. Wy, Wasze odczucia, smutki, Wasze radości (brzmię jak ksiądz na kazaniu? Bo jakieś takie wrażenie miałam przez moment). Pozwólcie sobie pielęgnować to, co Was łączy. Podrzućcie dzieciaki rodzicom. Przymknij oko na to, że teściowa daje dziecku kilogramy cukru – od czasu do czasu przecież mu nie zaszkodzi. A jak nie macie komu podrzucić, to idźcie na spacer, albo walnijcie się do łóżka i pogadajcie. Rozmowa. To najlepsza terapia dla par, jaką znam.

14 marca 2015

Matka - wciąż kobieta


Na mamowym forum pojawił się ostatnio temat, co kupić przyjaciółce, która właśnie urodziła maluszka. Przede wszystkim ogromny plus za to, że w ogóle ktoś pomyślał o samej (świeżo upieczonej) Mamie. No bo nie oszukujmy się, z reguły wygląda to tak, że atakuje się sklepy z zabawkami, działy niemowlęce a najlepiej kompleksowe sklepy dziecięce, i nabywa się coś uroczego, słodkiego i często niepotrzebnego. I jasne, to jest fajne, to jest piękne, to się chwali, że chce się przywitać tego małego człowieczka na świecie i coś mu z tego tytułu podarować. Niestety, często zapomina się wtedy o Tej, która do tego pojawienia przyczyniła się w sposób zasadniczy. Rzadko kiedy ktoś wybierając się do noworodka po raz pierwszy, nabywa jakiś drobiazg dla Jego Mamy. Ok, zdarza się kupić jakiś sok, owoce, tudzież czekoladki no, ale generalnie słabo z tym. Co gorsza, nawet mężowie/konkubenci/partnerzy często zapominają, że ich Druga Połowa wciąż jest kobietą. A jest, chociaż czuje się obolała, ekstremalnie niewyspana, a jej piersi żyją własnym życiem. Wtedy właśnie potrzebuje czegoś, co Jej o tym przypomni. Jakiegoś drobiazgu, nawet lakieru do paznokci, który sprawi, że Jej kobiecość wyśle krótki sygnał, że wciąż jest, że czeka tam sobie spokojnie w ukryciu, na lepsze dni. W żadnym wypadku nie twierdzę, że kobieta tuż po porodzie powinna skupić się na malowaniu paznokci, ale uwierzcie, że znam sporo Matek (i sama się do nich zaliczam), którym te pomalowane paznokcie dały +100 punktów do dobrego samopoczucia w tym (mimo wszystko) pozbawionym kobiecości, czasie. No bo ciężko czuć się atrakcyjną, gdy masz poczucie, że poród odarł Cię z kobiecości (część z Was na pewno wie, o czym mówię, a tym , które nie widzą – zazdroszczę). Ale do brzegu… Wpisując w Google "prezent dla świeżo upieczonej mamy" pojawia się cały arsenał tortów z pampersów, toreb do wózków i rogali do karmienia. Poważnie! Absolutnie nic dla samej Matki. Swoją drogą totalnym dramatem według mnie, jest kupowanie w tych okolicznościach kremów na rozstępy, cellulit i innych tego typu wynalazków. Nosz kuźwa! To, świeżo upieczonej Mamie, z pewnością nie pomoże poczuć się lepiej! Nie musi to być coś drogiego. Już lepiej te czekoladki i owoce, niż krem wyszczuplający. Na forum padł pomysł z bransoletką z wygrawerowaną datą urodzenia i imieniem latorośli. Nooo yyyyy… Dla mnie to też lipa, bo jest to jasny komunikat  „jesteś Matką”. I nie twierdzę, że kobieta nie powinna o tym myśleć, słyszeć tego i w ogóle wzbraniać się przed tym faktem rękami i nogami, ale ten upominek ma być dla niej i mówić „tak, jesteś Matką, ale wciąż też jesteś kobietą” . Także tutaj jestem na „nie”, chociaż pomysł miał dosyć szerokie poparcie. Ja skłaniam się bardziej ku czemuś przeznaczonemu stricte dla samej obdarowywanej. Dziewczyny pisały o bieliźnie (to od męża) albo satynowym szlafroczku (czy to też jest bielizna?), żeby poczuć się sexi. Myślę, że to całkiem niezła idea. Moja przyjaciółka dostała od swojego męża zegarek – w moim (i Jej) odczuciu zdecydowanie na tak. Ja dostałam od M. ekskluzywne kosmetyki do ciała (i nie były one antycellulitowe :P ) i słodziuchne kapcie z pingwinami. Od ekipy z pracy, prócz prezentu dla Groszka, dostałam bosko pachnące masło do ciała. Znajoma dostała karnet do salonu piękności, a jeszcze inną mąż zaopatrzył w środki i wysłał do fryzjera. A więc można? No można. I naprawdę warto pamiętać, że w tym wszystkim ta wymęczona i niewyspana Mama, wciąż jest naszą koleżanką, przyjaciółką, żoną. Wciąż jest kobietą.

5 marca 2015

Michelle Obama i jej #GimmeFive, czyli jak sprawić, by Twoje dziecko zajadało się warzywami


Nie wiem czy już Wam się obiła o uszy inicjatywa Pierwszej Damy Stanów Zjednoczonych Ameryki, Michelle Obama - #GimmeFive (Link). Ja natrafiłam na nią na często odwiedzanym przez mnie vlogu – WhatsUpMoms. (Link) Generalnie akcja ma na celu propagowanie zdrowego trybu życia (głównie u dzieci, ale nie tylko). Mamuśki z WhatsUpMoms, pod patronatem Pierwszej Damy, stawiają wyzwanie jedzeniu warzyw przez dzieci. Same prezentują pięć sposobów (czyli swoje #gimmeFive) jak zachęcić latorośle, do zajadania brokułów i marchewek. Akcję uważam za świetną i godną rozpowszechnienia, zatem dołączam się i przedstawiam moje „pięć sposobów na…”. Oto i one:
  1. Świeżo wyciskane soki – co rano pijemy taki z marchwi, selera naciowego i jabłka z zieloną pietruszką. Grosio jest super chętny do pomocy zarówno przy jego przygotowaniu, jak i przy konsumpcji, a i nie raz skubnie sobie marchewkę czy jabłko zamiast podać Tacie.
  2. Przykład idzie z góry – jeśli zajadasz się warzywami przy dziecku, ono pójdzie w Twoje ślady. Proste.
  3. Dawanie fałszywego wyboru – podaj dziecku talerz pełen różnych warzyw. Niech samo zdecyduje, na które ma ochotę, które mu smakuje. Dzieć ma poczucie, że sam wybiera co je, więc jest super zadowolony. A Ty masz pewność, że zjada swoją dzienną dawkę witamin.
  4. Fortel, który moje inspiratorki (i chyba wszyscy rodzice) też stosują, czyli udawanie, że to moje. Jak mam coś na swoim talerzu, w swojej ręce, a już nie daj Boże w ustach, to Grosio od razu chce to pochłonąć.
  5. Kolorowe i wesołe posiłki, czyli mini sztuka na talerzu. Nie raz na pewno spotkaliście się z uroczymi kompozycjami posiłków dla dzieci. Misie, małpki i wyspy z palmami, to chleb powszedni. Nawet świnkę Peppę można z warzyw ułożyć. Najważniejsze jednak, że działa, a dzieciak zajada się co najmniej jak Jajkiem Niepodzianką.


A jakie są Wasze sposoby na przemycanie warzyw w posiłkach? Zachęcam do pozostawiania ich w komentarzach, no i do udziału w akcji w ogóle.
#GimmeFive od Grosia :)



1 marca 2015

Jesteś Mamą? Kilku rzeczy musisz się nauczyć.


www.google.com


Zmęczenie sięga zenitu, natłok obowiązków przygniata z każdej strony i jak zapewne niektórzy zdążyli zauważyć, nie bardzo znajduję czas na pisanie. Padam przed 21-wszą i generalnie ledwo zipie. Dziś jednak udało mi się złapać jakąś namiastkę weekendu i jak ululałam moich Panów (serio, kimają obaj!), to popijając herbatę mam czas na szybkiego posta.
Tak mi się wczoraj nasunęło, że odkąd jestem Mamą, uczę się korzystać z pomocy innych. Pewnie każdy ma inaczej, ale mnie (zwłaszcza początkowo) sprawiało to nie lada trudność. A już o te pomoc poprosić…  to dopiero był wyczyn. Jak urodziłam Groszka, to przez dobry miesiąc właściwie nie przyjmowałam gości. Dosłownie kilka najbliższych osób się pojawiło, ale raczej nie z mojej inicjatywy. Baby Blues przyjął u mnie monstrualne rozmiary i nie tyle, żeby rzeczywistość mnie jakoś szczególnie przerażała czy dobijała, ale zwyczajnie chciałam przebywać jedynie z moimi chłopakami. Już w szpitalu jednak byłam świadoma, że pomoc (zwłaszcza początkowo) będzie mi potrzebna. Jako, że moja Mama niestety nie mogła mnie wtedy wesprzeć, pojawiła się teściowa. I choć różnie się nasze relacje układają, to gotowości i chęci do niesienia pomocy odmówić Jej nie mogę. Przyjechała dosłownie na kilka dni, zaopatrzona w kilogramy wałówki. Do tego nagotowała drugie tyle, żebym nie musiała koczować przy garach, zwłaszcza w tym początkowym okresie. Pamiętam jak pytała co jeszcze może zrobić (to typ kobiety, która nie potrafi siedzieć bezczynnie). I tak chodziłam wokół niej, chodziłam, aż wreszcie nieśmiało wydusiłam „Może lodówkę…?” Rach, ciach i lodówka błyszczała jak nowa. Okna też pomyte były. I jak już teściówka posprzątała i poprasowała wszystko, co tylko mogła, to się zawinęła kulturalnie, za co byłam Jej niewymownie wdzięczna.
No ale do brzegu… (kiedyś jedna znajoma nazwała mnie Mistrzynią dygresji – coś w tym jest, muszę przyznać). Tak sobie wczoraj właśnie myślałam, że każda Matka, a zwłaszcza ta świeżo upieczona, powinna nauczyć się kilku rzeczy (pisałam o tym już tutaj), m. in. Spać, gdy dziecko śpi; przymykać oczy na „artystyczny nieład” wokół; wyegzekwować od siebie odrobinę zdrowego egoizmu; a od innych chwili, by go uskuteczniać. Dodatkowo jednak nauczyć się musi rzeczy najtrudniejszej, czyli prosić innych o pomoc. Wiem, nie jest to łatwe, ale doświadczenie podpowiada mi, że ludzie (nie wiedzieć czemu) sami się nie domyślą. Trzeba wyartykułować im to głośno i wyraźnie. A zatem Droga Mamo, jeśli jeszcze nie opanowałaś tej sztuki, oto kilka prozaicznych przykładów, które mają służyć Ci, jako wskazówki jak ułatwić sobie zmagania z codziennością:
- masz „pod ręką” Mamę, teściową, siostrę, szwagierkę czy cioteczną wnuczkę kuzyna bratanka stryjka? Zaproponuj Jej by wzięła malucha na spacer, choćby pół godzinny. Łatwiej jest oczywiście, gdy jest to maluch wózkowy, ciągle śpiący, ale plac zabaw z kilkulatkiem też oczywiście wchodzi w grę. Wiadomo, że jest to też kwestia zaufania. I wiadomo, że nie namawiam Was do powierzenia zdrowia i życia swojej latorośli komuś totalnie nieodpowiedzialnemu, ale powiedzmy sobie szczerze: chyba znajdziesz w swoim otoczeniu kogoś, kto nie zepsuje, nie zgubi i nie zdefrauduje Twojego dziecka w ciągu tych kilkudziesięciu minut.
-  znajoma zapowiedziała, że chce wreszcie zobaczyć pulchnego noworodka? Poproś ją, żeby zrobiła Ci po drodze zakupy, wyślij listę na maila czy fb i gotowe. Przecież dla niej to niewielki kłopot a dla Ciebie? Ogromne ułatwienie! zwłaszcza w okresie, gdy nie jesteś jeszcze tak dobrze zorganizowana w tej „rodzicielskiej” rzeczywistości.
- przyjaciółka lub siostra wpada w odwiedziny i pyta w czym może pomóc? Postaw ją przy desce do prasowania, niech wspomoże domostwo, skoro ma chęci. Sama pamiętam jak prasowałam mini czapeczki, gdy moja ciąża była dopiero w fazie planów, a przyjaciółka pod koniec swojej ciąży z bliźniakami byłą już „uziemiona” i musiała leżeć. Dla mnie była to sama przyjemność, a dla niej na pewno spora pomoc i ulga.
- kolejni się zapowiedzieli i pytają co przynieść? Jedni ciasto, drudzy sałatkę, a najlepiej jeśli jeszcze herbatę sami sobie zrobią. Mowa tu oczywiście o osobach na tyle bliskich, które czują się swobodnie w Twoim domu, a i Ty nie masz problemu, że ktoś sznupie Ci po szafkach. Pozwól, by sami się obsłużyli (zwłaszcza jeśli jesteś w połogu i ledwo chodzisz!).
- ktokolwiek, gdziekolwiek, kiedykolwiek pyta „pomóc coś?”, a Ty co odpowiadasz? „nieeee, nie trzeba” A gówno! Jasne, że trzeba. Naucz się tego! Chyba, że serio nie trzeba, ale wiemy przecież jak jest.
Proste to? Proste! Odkrywcze? Niespecjalnie. A uwierz, że ułatwia życie i to bardzo. Także pozwól sobie pomóc, naucz się korzystać, gdy inni mają chęci (jak nie mają, to zawsze można ich „nieco” zmobilizować). A najlepiej zacznij już od dziś i pozwól mężowi, by zrobił Ci kolację. A co?!