7 kwietnia 2014

Mniej krzyku w krzyku



Piszę na gorąco, bo po pierwsze myśl jeszcze świeża, a po drugie syn mój właśnie powieki przymyka, a jak wiedzą zapewne wszyscy rodzice – nigdy nie wiadomo jak długo to potrwa.
Napisałam, że myśl jeszcze świeża ale brzmi to jakoś niewystarczająco w obliczu tematu, który chce poruszyć. Otóż przeczytałam właśnie na fejsie (tak, tak tym obrzydliwym, komercyjnym, prowokującym do emocjonalnego ekshibicjonizmu Facebooku – tak btw. aż się prosi o post w tym temacie), że jacyś rodzice znęcali się nad 3-miesięcznym niemowlakiem i okazuje się, że jedna z moich znajomych leżała w szpitalu z tą właśnie wyrodną matką. Cała historia została (zapewne w sposób dramatyczny i mrożący krew w żyłach) przedstawiona w tvnowskim reportażu. Piszę „zapewne”, bo ja wciąż i nadal nie potrafię tego typu programów czy historii oglądać. Zawsze byłam z tych emocjonalnych i czujących bardziej, ale po urodzeniu dziecka ta wrażliwość jest znaaaacznie ponad normę. Bywa to uciążliwe, bo o ile dobrze jest być wrażliwym na ludzką krzywdę, o tyle ronienie łez przy reklamach margaryny czy tym podobnych, bywa nieco uciążliwe.

Niech nikt też nie sądzi, że bagatelizuję temat i robię sobie podśmiechujki z tych wydarzeń. Nic bardziej mylnego. Nie zamierzam jednak tu nikogo osądzać, czy wypisywać oczywistości, że takie zachowanie jest okrutne, karygodne i zrozumieć go nie mogę. Po pierwsze, jak już napisałam, jest to oczywistość i to jest bezsprzeczne. A po drugie, nie jestem kompetentna, by to oceniać. Nie znam sytuacji tych ludzi, okoliczności zajścia i chociaż nic ich nie usprawiedliwia, to osąd pozostawię organom sprawiedliwości i ich własnemu sumieniu, o ile takowe posiadają.

O czym więc ja tu zamierzam dziergać, jeśli nie o ludzkim okrucieństwie? Właśnie o jego braku (może zbyt radykalnie). O spokoju, jaki odnalazłam w macierzyństwie (to z kolei brzmi jak frazes z broszurki reklamowej oliwki dla dzieci). Chyba najlepiej napisze zwyczajnie o co mi chodzi, bo nazwanie tego jakoś średnio mi się udaje. Chodzi więc o to, że odkąd urodził się mój syn, mniej krzyczę. Wydawać by się mogło, że to żadne osiągnięcie, ale podstawą mojej egzystencji (przynajmniej tej przedmacierzyńskiej) był krzyk. Jestem furiatką i w jakimś tam stopniu pewnie i despotką. Nie przyjmuję sprzeciwu i wszystko wiem i robię najlepiej. Tak było zawsze. W pracy. W domu. Nawet w akademiku jak mieszkałam, co jak można się domyśleć, nie ułatwiało mi codziennej tam bytności. Krzyczę, bo krzykiem posługiwał się na co dzień mój ojciec w domu rodzinnym. Krzyczę, bo w tej sposób akcentuję swoje emocje, swoją rację (nawet gdy mam argumenty, a tym bardziej gdy mi ich brak), krzyczę, bo tak już przywykłam przez te wszystkie lata. A może powinnam napisać „krzyczałam”? Bez przesady, ten krzyk nadal jest w moim życiu obecny, ale krzyczę znacznie, znacznie mniej i jakoś tak mniej jest w tym krzyku samego krzyku. A wszystko to stało się za sprawą obecności małego człowieka u mego boku. Nie krzyczę przy nim na małżonka mego, bo nie chcę, by maluch nauczył się tego tak, jak ja wyniosłam z domu. Nie krzyczę tym bardziej na tego małego bąka, jakoś tak nawet nie potrafię. On za to krzyczy jak jego mamusia. Drzeć się potrafi w niebogłosy, gdy coś mu się nie podoba, chce na ręce, bądź usiłuje wymusić na nas cokolwiek innego. A ja nie krzyczę. Mówię łagodnie. Biorę na ręce i przytulam. Uciszam męża, bo on niestety tego krzyku już się zdążył ode mnie nauczyć i w konsekwencji muszę teraz ja go tego oduczyć. Krzyczę mniej i dobrze mi z tym. I liczę tylko, że jak synciu zacznie biegać, skakać i rozrabiać, nie wspominając już o tym, gdy zacznie się boczyć i pyskować (a jeśli pysk ma po mamusi, to już sama sobie współczuję), to ten krzyk nie powróci w takiej ilości, w jakiej mi dotąd towarzyszył. Bo to strasznie niszczące było. I wypalało mnie od środka. I niweczyło wiele starań i dobrych emocji.

Żałuję, że w ciąży nie zdołałam tego krzyku uniknąć. Trafiło na kiepski okres, na niekorzystny grunt. Przeprowadzka, remont, a co za tym idzie kłótnie, konflikty i walka o swoje. Kto przerabiał, ten wie. Nic miłego. Ale sęk w tym, że krzyczałam w ciąży dużo i nerwowa była zdecydowanie za bardzo. I cieszę się przeogromnie, że syn mój, pomijając chwile gdy się awanturuje, jest wręcz oazą spokoju, uosobieniem łagodności z tym jego ciepłym uśmiechem. I traktuję to jako szansę od losu. Bo skoro ja byłam taka nerwowa, a on jest taki spokojny, to ja mu to jestem winna. Jestem mu winna, by na co dzień nie krzyczeć i krzykiem wszystkiego nie rozwiązywać. On sam wydobył ze mnie pokłady łagodności, o których nie miałam pojęcia i tak sobie myślę, że z tego macierzyństwa zobowiązana wręcz jestem czerpać jak najwięcej. I chodzi nie tylko o radość z bycia matką, ale też właśnie o wykorzystanie tej fali ciepła i spokoju, którą zostałam niejako zalana.

Mam tylko nadzieje, że to nie sprawa hormonów i że uda mi się pozbawić nasz dom krzyku niemal zupełnie. Bo wiadomo… czasem warto powiedzieć coś bardziej dosadnie, głośniej, z większym naciskiem, ale niech na co dzień tego krzyku będzie jak najmniej. Niech będzie mniej krzyku w krzyku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz