Pewna dobra duszyczka
podsunęła mi ostatnio bardzo mądry tekst. O zmianach i lęku przed nimi. O
naszych wewnętrznych blokadach i konieczności ich pokonania, w przeciwnym razie
utkniemy w tym „nigdzie” na zawsze, a frustracja będzie tylko narastać.
Nie lubię zmian. Nigdy nie
lubiłam. Lubię stabilizację i to, co znam, bo dzięki temu zyskuję poczucie
bezpieczeństwa. Ale przecież zmiany są nieuniknione. Świat zmienia się każdego
dnia i to nas niejako obliguje do weryfikowania swoich uczuć, światopoglądu,
gustów i upodobań. Co więcej, są pewne sytuacje, pewne sfery w naszym życiu,
które tych zmian absolutnie wymagają. Może nie nieustannie, ale przynajmniej
raz na jakiś czas potrzebne jest swego rodzaju „odświeżenie”. Jak już pisałam,
ja zmian nie lubię, więc z reguły bronię się przed nimi rękami i nogami, choć przecież,
skoro coś z zmieniamy, to z reguły na lepsze. No i dążąc do tego „lepszego”,
spięłam to, co popularne powiedzenie nakazuje i zgodnie ze wspomnianym wyżej
tekstem spisałam wszystkie „za” i „przeciw”. Sposób banalny, acz skuteczny.
Zawsze! (choć nie zawsze chcemy się do tego przyznać) Prawdę mówiąc owych
plusów i minusów nie musiałabym nawet spisywać. One kotłowały się w mojej
głowie od dawna. Uporządkowałam je zatem, od początku znając wynik i ku zaskoczeniu
samej siebie, zrobiłam krok. Na razie jest to krok „w kierunku”, mały, całkiem
niewielki, ale on jest początkiem. Środkiem do osiągnięcia celu. A cel ten, gdy
już go osiągnę, przyniesie radość i spełnienie.
Tak więc trzymajcie mocno za
mnie kciuki, co bym się nie wycofała po drodze (choć oficjalnie i publicznie zarzekam
się, że nie tym razem), a Was samych zapraszam do lektury owego „prowodyra”
, bo przekonana jestem, że po trochu
jest to o każdym z nas…
Hmmm... a kiedy Twoi wierni czytelnicy/fani dowiedzą się co z tego wynikło? ;)
OdpowiedzUsuń